Autorytety

Kto dla kogo jest autorytetem? A kto w ogóle autorytetów nie uznaje? Czy tak zwany „powszechnie uznany autorytet” może być rzeczywiście autorytetem uniwersalnym?

Zacząłem niezwykle filozoficznie, ale ani myślę brnąć dalej w stronę naukowej rozprawy. Ot, tak po prostu słuchając politycznego bełkotu jakim raczy nas na co dzień telewizja, po raz kolejny zwątpiłem w to, że pośród głosów wybrańców narodu usłyszę kiedyś wypowiedź znaczącą, której autor posiadałby imponującą mi wiedzę, inteligencję, czy choćby prawdziwą pasję.

No tak, ale co komu imponuje?

Otóż przyjmując właściwą dla felietonu żartobliwą konwencję odpowiem, że ostatnio zaimponowali mi Grecy. Spędziłem minione wakacje na Krecie i przyznam się, że choć dane mi było zwiedzić kawał świata, to w Grecji byłem po raz pierwszy. I oto znalazłem się pośród cudownych, wesołych ludzi, którzy ogólnie rzecz biorąc mają wszystko w … (nie wypada pisać). Zauważmy, że w Polsce bez przerwy ten czy ów decydent wyskakuje przed orkiestrę i uparcie wymyśla jak tu jeszcze utrudnić rodakom życie, wprowadzając kolejne przepisy jakich rzekomo domaga się Unia Europejska. Ta nadgorliwość w przypodobaniu się unijnym władzom nie dość, że jest po prostu żenująca, to powoduje niepotrzebne zamieszanie, koszty i niejednokrotnie zabiera obywatelowi cenny czas. Przypomnijmy sobie choćby „nagonkę” na zmotoryzowanych, kiedy to żądano powszechnej wymiany tablic rejestracyjnych na białe, unijne. Ci, którzy nie dali się zastraszyć do dzisiaj jeżdżą z czarnymi numerami. No i co? I nic.

A teraz Grecja. Kraj wolny. Weźmy palaczy. Żadnych odgórnych zakazów – palić można wszędzie i do woli. No chyba, że ktoś woli inaczej, to wyłącznie jego sprawa. W miejscowych supermarketach, czy zwykłych kioskach kupić można pseudoantyczne karty pornograficzne, choć w innych europejskich krajach nie byłoby to możliwe. Nie to, że akurat jestem za pornografią – raczej niekoniecznie, ale chodzi mi tu o swobodę obyczaju, do jakiej Grecy tradycyjnie przywykli i z jakiej ani myślą rezygnować w imię ponadnarodowych wartości narzucanych przez Unię

No tak - mnie to akurat imponuje, ale nie każdy musi się ze mną zgadzać. Bo też różne bywają autorytety.

Kiedy dwadzieścia lat temu jechałem samochodem z moją siedmioletnią wówczas córką do Niemiec, zatrzymałem się na noc w Poznaniu, w hotelu „Merkury”. Hotel znałem doskonale, bowiem wielokrotnie projektując stoiska na kolejnych poznańskich targach mieszkałem właśnie tam. Toteż nie potrafiłem sobie odmówić, dla odświeżenia wspomnień, kolacji w hotelowej restauracji z dancingiem. Zszedłem oczywiście z córeczką i zająłem stolik. Kiedy przyszedł pan kelner, dokonaliśmy stosownego zamówienia, przy czym ja sobie zażyczyłem na przekąskę śledzika i setę. Kelner przyniósł zamówienie i wtedy moje dziecko podniosło wrzask na widok wódeczki, że tata nie będzie pił, bo mamusia przecież nie pozwala. Wówczas to profesjonalny Pan Kelner nachylił się nad dzieciątkiem i spokojnym, autorytatywnym tonem wyjaśnił, że czystą wódkę do śledzika pija się niejako obowiązkowo, ponieważ tak nakazuje prapolska tradycja. Wielkim autorytetem dla mojej Basi musiał być elegancki Pan Kelner, skoro od tego czasu moja córka na widok śledzia na nakrytym stole zawsze poważnie pytała, czy aby nie zapomniano o wódce i nic tu nie pomagały narzekania mamy na tatusine metody wychowawcze.

Na koniec opowiem jak to ja sam stałem się niekwestionowanym autorytetem w kategorii „język angielski w medycynie”. Tu muszę zaznaczyć, że angielskim posługuję się ledwo- ledwo, a i to od biedy.

Rzecz miała miejsce w roku 1987, kiedy leżałem połamany w szpitalu, na oddziale ortopedycznym. Ci z moich czytelników, którym zdarzyło się zetknąć ze szpitalną ortopedią wiedzą zapewne, że jest to oddział szczególny jeśli chodzi o gatunek pacjentów. Gdyby szpital zażądał wypełnienia ankiet personalnych, mało kto wpisałby w rubrykę „pochodzenie społeczne” słowa inteligencja pracująca. Jak wiadomo ortopedię zapełniają przeważnie wypadki po pijaku, urazy po bijatykach rodzinnych i innych oraz różne przypadki najczęściej kojarzone z tak zwanym menelstwem.

W pewien późny wieczór do mojej sali numer 3 wszedł lekarz rozpoczynający nocny dyżur. Ni stąd ni z owąd zapytał mnie, czy znam angielski. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że ledwo-ledwo. Ale i tak się ucieszył. Byłem jedynym na około osiemdziesięciu pacjentów oddziału, który choć trochę „kumał” w tym języku. Tymczasem „mój doktór” dostał za zadanie przetłumaczenie licznych ulotek z opakowań lekarstw, jakie szpital otrzymał z zagranicznych darów. Ponieważ sam, biedaczysko, znał angielski na poziomie zbliżonym do mojego, intensywnie poszukiwał pomocy. I stało się, że zawieziony do pokoju lekarza dyżurnego, przez całą noc, przy dobrej kawie, obłożony słownikami ciężko pracowałem ku chwale szpitala i jego pacjentów. Chyba z dobrym skutkiem, ponieważ od tej nocy wyraźnie odczułem wzrost poziomu życzliwości personelu.

Oto, co znaczy autorytet!

Andrzej Symonowicz