Czasem, gdy głód dopadnie nagle, każdy koń z kopytami w najbliższej okolicy jest mocno zagrożony. Zapomniane zostają wszelkie diety i ostrzeżenia mądrych doktorów, znika gdzieś za horyzontem cholesterolowa chmura. I cóż ty poczniesz biedny człowieku? Biegniesz do lodówki, szperasz po spiżarni, szukasz najbliższej knajpki.

Byle szybko, no i w miarę możliwości smacznie.

Problem rodzi się dopiero, gdy taki straszliwy głodowy atak nastąpi na przykład podczas rowerowej wycieczki, gdzieś głęboko w leśnej głuszy. Jagód już nie ma, grzybki na surowo może by i nawet obleciały, ale gdzie je znaleźć? Zająca na rowerze nie dogonisz, więc za niedźwiedziem w rozpaczy rozglądać się trzeba. No i naciska się na pedały mocniej i ścieżek w kierunku cywilizacji szuka, byle wyrwać się z tego lasu gdzieś na wschód od Gawrzyjałek, byle, za przeproszeniem... do koryta! A tu nagle faktycznie niedźwiedź, a właściwie Niedźwiedzie, czyli wioska, czyli asfalt, czyli sklepik! No to jeszcze mocniej pochylasz się nad kierownicą i gazu! Jest sklepik, ale w niedzielę, cholera, zamknięty! No to gnamy dalej. Przed nami już Olszyny, z kominów czuć dym pachnący sutym niedzielnym obiadem, a tu nasz żołądek już nie mruczy, ale wrzeszczy! Jeść, jeść i to szybko!

Zaraz, zaraz, czy jest tu jakaś knajpka!? Coś sobie przypominam, że przy wyjeździe na Szczytno mignęło mi kiedyś coś po prawej stronie, chyba jeść tam dają! Więc kiedy peleton już na finiszu wydobywam resztkę sił i w końcu jest!? - "Omega", obok kusi napis "zajazd". Staremu żeglarzowi kojarzy się z wiatrem i wodą, a nie ze schabowym, lecz nie czas teraz na żeglarskie wspomnienia. Jeszcze chwila niepokoju, bo drzwi zamknięte, ale na szczęście tylko na klamkę. Przepraszam szanownych Czytelników "Kurka" i miłego pana z "Omegi", ale nie będzie relacji z tej, w tym momencie najlepszej knajpki na świecie! Niewiele pamiętam z wystroju, może tylko kominek, nie przypominam sobie zawartości karty ani szczegółów z obficie chyba zaopatrzonego barku. Poprosiłem tylko o podanie najszybciej możliwej do zrobienia potrawy. Padło na gulasz! W oczekiwaniu na podgrzanie przełknąłem szklankę "specjala", bo, niestety, "żywca z bata" nie było. To pamiętam, gdyż "żywiec" uwielbiam, a gdy na nalewaku jest jego symbol, w środku marny "specjal" to trochę mną wstrząsa. I w końcu pojawił się talerz, a na nim ochchchch...! Gorące kartofelki, poezja smaku! Kawałki, liczne zresztą mięska, a tu jeszcze ciemny aromatyczny sosik! Bajka! A tam takoż suróweczka z kiszonej kapusty! Soczysta, lekko kminkiem podchodząca, niezbyt twarda, ale absolutnie nie za bardzo przekiszona! Nic dziwnego, proszę państwa, że wzruszony tą ucztą za marne bodajże dwanaście złotych, zanurzyłem się już powoli w leśne dróżki i dostojnie przez Jerutki dotarłem do domowych pieleszy. Tu mogłem teraz na spokojnie sięgnąć do lodówki i dla nadrobienia utraconych w lesie kalorii spożyć oryginalnego marynowanego śledzika, własnego zresztą pomysłu.

Śledzik z czosnkiem, bo coś takiego wymyśliłem, jest nie tylko ekstra zakąską, ale i z ziemniakami w mundurkach zjeść się daje i to ze smakiem. Otóż z mniej więcej kilograma wyfiletowanych śledzi pokrojonych w paski można stworzyć ze dwa słoiki marynowanego dobra, które, stojąc w lodówce, stanowi podręczne pogotowie ratunkowe dla głodomorów takich jak niżej podpisany. Cała jego dobroć tkwi w kompozycji zalewy, opartej na kilku ząbkach czosnku, oczywiście cebuli w plasterkach, czerwonej papryce, że o pieprzu, zielu angielskim i kolendrze nie wspomnę. Ale clou przepisu to śledziowe mlecze przetarte przez sitko i połączone z octową zalewą. Taką zalewę tworzę (niezbyt ostrą, octu może być więcej) z ok. 100 gramów octu na 400 g wody, gotowaną z przyprawami i odrobiną cukru, a po wystygnięciu dokładnie mieszam z przetartym mleczem. Najlepsze do spożycia są mniej więcej po dwóch dniach od przygotowania, rzecz jasna pod coś konkretnego, do czego nikogo oczywiście nie namawiam.

Wiesław Mądrzejowski

2005.10.26