Ulicą Borową zmierzamy wprost do... boru. Uciekamy przed porywistymi podmuchami wiatru szarpiącymi kurtki. W lesie jest cicho i marsz piaszczystymi drogami sprawia przyjemność. Fajnie się wędruje podpierając kijami i obserwując przyrodę.

CO BYŁO A NIE JEST ZAPISUJĘ W REJESTR

Wtem stajemy jak wryte, nieopodal na łące pasie się sarenka, jest tak blisko, że wystarczy wyjąć aparat i ją sfotografować. Skradam się do ściany lasu, muszę minąć rów przeciwczołgowy z czasów II wojny światowej, a ten manewr wydłuża drogę. Chowam się za pniem drzewa i gdy naciskam spust migawki, fotografuję tylko łąkę, spłoszone zwierzę umyka ukazując białe lustro. Moja koleżanka śmieje się i wypomina jaskrawy kolor kurtki, który aż bije w oczy. Obie jesteśmy kolorowe i widać nas z daleka nic dziwnego, że spłoszyłam koziołka. Wchodzimy na mazursko-kurpiowski szlak, nie zabłądzimy gdyż na drzewach widnieją charakterystyczne biało-żółte znaki. Drogę, którą idziemy otaczają rowy, bunkry... jednym słowem wojenne fortyfikacje. Fotografujemy te nieme, wojenne pamiątki, a ja wchodzę w jeden z takich omszałych kręgów i wyobrażam sobie, że oto stoję w samym środku historii. Na szczęście te okrutne wspomnienia, które znam z literatury rozprasza rzeczywistość. Oto zbliżamy się do ostrołęckiej szosy, po której mkną współczesne czołgi, skręcamy więc w prawo i wędrujemy na Czerwony Mostek. Czasy świetności tego zakątka minęły bezpowrotnie. To tu jako dziecko zażywałam kąpieli, to tu szlifował swoje pływackie umiejętności mój syn. Oj schodziła się tu liczna gromada amatorów kąpieli. Teraz maleńki akwenik zasnuły porosty, a dostępu do kąpieliska strzeże dzika, poplątana winorośl. Tylko śluza, pozostałość po dawnym młynie na rzece Wałpuszy, niezmienna i z uporem opierająca zębom czasu. Ileż radości dostarczał nam ten zakątek. Pewnego lata zamiast lustra wody nasze jeziorko pokryła skorupa zieleni i skończyło się kąpanie.

Schodzimy nad rzeczkę, próbuję po kamieniach przejść na drugą stronę i gdyby nie kije... kąpiel murowana.

Wracamy ciesząc oczy pięknymi choinkami. Jedno z drzewek tak matka natura ustroiła, że poczułyśmy magię nadchodzących świąt. Rozgadałam się więc, że 10 listopada zabrałam swoją rodzinkę do Konsulatu Świętego Mikołaja w Kętrzynie. Mimo, iż dorośli, to świetnie bawiliśmy się uczestnicząc w warsztatach zdobienia bombek. Osobiście sama wydmuchałam szklaną kulę, a następnie udekorowałam brokatem. Wyprawę do Kętrzyna polecam wszystkim, wystarczy zarezerwować na stronie www.konsulatmikołaja.pl termin i za jedyne 15 zł od osoby można przenieść się w czarowny świat, w którym niepodzielnie rządzi mikołaj, elfy, królowa śniegu. Niepowtarzalnych doznań dostarczy zwiedzanie muzeum, z pietyzmem przechowywane są tam ozdoby, które pamiętamy z naszego dzieciństwa.

O właśnie, gdy się idzie i rozmawia, to przemierzana droga szybko mija. Rozmawiając doszłyśmy do nieczynnej strzelnicy, a ja znów snułam swoje wspomnienia jak swego czasu brałam udział w zawodach strzeleckich i nigdy nie trafiłam do tarczy. Za to za czasów swojej młodości często trafiałam do Leśnej, oj jakie tam tańce się odbywały. Szybko od strzelania przechodzę do tańcowania bowiem sławetna Leśna na horyzoncie. W każdą sobotę chodziliśmy tam na tańce, pewnego razu jedna z rządzących tam dziewczyn rzuciła peta na mój, leżący na oparciu ławy sweter. Był to piękny moherek i włos zaczął się tlić, rzuciłam się na ratunek okrycia, ugasiłam pożar, ale mój przyodziewek ucierpiał – wypaliła się dziura. Z pretensjami wystartowałam do winowajczyni, ale zaraz obok ówczesnej gwiazdy lokalu pojawiły się jeszcze dwie jej siostry, które tak mnie zgasiły, że uciekałam z Leśnej tam, gdzie pieprz rośnie. Oczywiście nikt mnie nie pobił, ale kilka ostrych słów połączonych z groźbami wystarczyło.

Zrobiłyśmy 10 km zataczając krąg i przez Młyńsko wróciłyśmy na Borową, a ja wysiłek fizyczny połączyłam z wysiłkiem umysłowym, bo znów przywołałam wspomnienia tego, co było a nie jest i co warto wpisać w ten rekreacyjny rejestr.

Grażyna Saj-Klocek