Jak się okazuje, okolice Szczytna, bliższe lub dalsze, też mogą dostarczyć ciekawych doświadczeń gastronomicznych.

Wystarczy się odrobinę pofatygować. Ot, na przykład, kierując się ostatnio dość często w stronę Nidzicy zajrzałem raz, a może dwa, do restauracji "Malaga" w Napiwodzie. Takich przydrożnych lokali odwiedziłem w życiu przynajmniej kilkaset i chyba już nic nie jest mnie w stanie zdziwić. Dokładnie tak samo jest w Napiwodzie. Jeżeli coś dziwi, to tylko jej absolutnie klasyczna sztampa w odniesieniu do średnioniskiego poziomu tego typu lokali w całej Polsce. Nie będę się znęcał, więc tylko o pozytywach. Pierwszy, że w ogóle jest, a drugi to naprawdę bardzo uprzejmy i uczynny, jak mniemam, właściciel lokalu. Po dokumentnie przesolonym schabowym muszę zaś jeszcze teraz sięgnąć po kolejną szklaneczkę mineralnej.

Przez prawie 10 lat - jak stwierdziłem wertując stare roczniki "Kurka", nie byłem w wielbarskiej "Leśniczance". O tyle to dziwne, że przejeżdżam obok kilka razy w tygodniu, ale jakoś się nie składało. Raz, że zbyt blisko Szczytna i już pachnie domowa kuchnia, dwa - wcześniej po drodze przechwyciła mnie któraś z karczem, restauracji czy zajazdów, trzy - przez wiele, wiele lat parking przed "Leśniczanką" bywał zazwyczaj pusty, co nie zachęcało do odwiedzin. Z doświadczenia wiem, że dobre i tanie jedzenie gwarantują zajazdy, przed którymi parkują kolejki TIR-ów.

Tak się jednak jakoś złożyło, że w sobotni wieczór ruszyłem do stolicy głodny, gdyż przez cały dzień nie było czasu na uczciwy posiłek. Parking pod "Leśniczanką" był prawie pusty, ale okna lśniły światłem, więc zajechałem. Po wejściu poczułem się, jakbym był tam ostatnio tydzień temu, a nie dziesięć lat wcześniej. W wystroju żadnych istotnych zmian. Może to i dobrze, na starość człowiek nie lubi rewolucji. Nawet w restauracji. Karta dań też wygląda jakby od dziesięciu lat jej nie zmieniano. Ale nie radzę z niej korzystać. Jak się okazało, w sobotni(!) wieczór nie oferowano żadnego dania mięsnego poza wątróbką. Szczęśliwie można było wybierać z ryb - i tu uwaga! - polecam naprawdę smacznego lina w śmietanie z rodzynkami. W cenie o połowę niższej niż w obu rybnych "Linach" czy "Okoniach" pod Warszawą, że o coraz droższej "Pazibrodzie" nie wspomnę!

Niedawno napisałem kilka ciepłych słów o "Jagience" w Burdągu. Przeczytał to mój przyjaciel, łakomczuch jeden, wsadził w samochód i w towarzystwie troskliwych żon dowiózł do Burdąga na późny obiad.

"Jagienka" znów stanęła na wysokości zadania, bo wprawdzie nie było chwalonej poprzednio grzybowej, ale za to spróbowaliśmy barszczu z uszkami - i tutaj absolutny ewenement - z farszem z baraniny! Jeżeli powiem, że jeszcze w żadnej restauracji nie jadłem uszek zrobionych z tak delikatnego ciasta, to możecie sobie Państwo wyobrazić, jak szybko zniknęły z miseczek. Później nie było wcale gorzej, bo filet z okonia mógł naprawdę zadowolić, a karkówka w sosie grzybowym w tym wydaniu była dla mnie czymś nowym. Pod grubą warstwą gęstego od grzybów sosu całkowicie zapadły się ewentualne tłustości mięsa. Ba! Mogę powiedzieć, że zjadłem nie karkówkę w sosie grzybowym, a wspaniały sos przetykany karkówką! Jeżeli jeszcze do tego dodam pyszne, niewątpliwie doskonale wyrobione, lekko podsmażane kopytka, a jeszcze uff... już opisywana sałatka - tym razem ze śmietaną - to nic dziwnego, iż wieczór okazał się niezwykle udany. Może i wpłynęła na to jedna czy druga butelczyna białego i czerwonego wina, które gospodarz potrafił doskonale dobrać i polecić do tych właśnie dań. Nic dziwnego, jak się okazało, to znawca, a - świat jest mały - sprzedawał nam parę lat temu wyborne trunki w sklepie, który prowadził w centrum Warszawy.

Wiesław Mądrzejowski

2005.11.16