Odcinek 38

Każdy biznes ma swój czas i miejsce. Fachowcy nazywają to koniunkturą. Franek Baczko, od lat potentat w branży recyklingu odpadów nie posiadał wprawdzie tytułów naukowych, a o MBA nawet nie słyszał, lecz z doświadczenia wiedział, że w zimie interes idzie marnie. Główne źródło dochodów, czyli butelki i puszki po piwie stały się, przy temperaturze głęboko zanurzonej poniżej zera, rzadkie niczym szczupaki w mieszczneńskich jeziorach. Naczynia szklane, ze względu na cenę zawartości, nie były tak popularne wśród stałych dostawców Frania. Sprzedaż lizaków w bramie na rynku też przeżywała kryzys, gdyż ich główni wielbiciele, czyli elektorat z sąsiednich wsi i miasteczek, zimą rzadziej przybywali do powiatowej metropolii. Rudy, szef lizakowego interesu, klął tylko pod nosem widząc zapychające się magazyny, bo dostawy od przyjaciół z północy nadchodziły regularnie.

- Żyć jakoś trzeba - mruczał Franek pod nosem, ciągnąc do skupu wózek zapełniony kartonowymi opakowaniami - ale jak? Pytanie było z rzędu filozoficznych, więc nie znajdował na nie żadnej konkretnej odpowiedzi, pomimo że rozglądał się usilnie dookoła, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie tej doniosłej kwestii.

- Dobrze, że przynajmniej trochę tego kartonu się zebrało - westchnął, wyciągając wózek z kolein marnej drogi wiodącej przez ekskluzywną dzielnicę willową znaną wśród mieszkańców Mieszczna jako Beverly Hills.

- O jak dobrze, że pan jest panie Franiu! - starsza pani stojąca na ganku jednego z nowo wybudowanych dworków zapraszająco machała ręką. Franek od lat znał panią Stasię, zresztą kto w Mieszcznie jej nie znał.

- Właśnie kupiliśmy nowe meble i zastanawiałam się, co zrobić z tymi wszystkim kartonami - wskazała na dużą stertę opakowań leżącą obok pojemnika na śmieci.

- Przecież wyrzucić szkoda, zawsze to jakieś parę groszy będzie!

- Całuję rączki szanownej pani prezesowej - Franio nigdy nie zapominał o zachowaniu właściwych form towarzyskich. - Jasne, że się przyda, tylko jakoś muszę załadować na tego mojego tira - wskazał na mocno już wypełniony wózek.

- Piękny domek pani prezesowo - Franek obrzucił spojrzeniem rozłożystą budowlę - ze trzy rodziny tu mogą dobrze pomieszkać!

- Eeee - pani Stasia, świeżo upieczona prezesowa skromnie westchnęła. - Człowiek się starzeje, wnuki rosną, trzeba chłopakom coś po sobie zostawić! Pokończą studia, pożenią się to i gdzieś będą musieli mieszkać. Jeden tu, drugi tam - wskazała na sąsiedni plac z dobrze zaawansowaną budową kolejnego dworku.

- Pani to jak zawsze taka dobra dla wszystkich... - Franiu uśmiechał się przymilnie, bo długoletnie doświadczenie w kontaktach z władzą nauczyło go, że komplementy jeszcze nikomu nie zaszkodziły. Fachowo przy tym łamał długie kartony na wymiar wózka i wiązał niezliczoną ilością sznurków, którymi miał wypełnione kieszenie.

- A z pana to widzę solidna firma - zrewanżowała się pani Stasia oceniając zawodowe umiejętności Baczki - taki mały wózek, a nic z niego nie spadnie!

- Oj, ma pani rację pani prezesowo, na takiej drodze - tu wskazał głębokie koleiny ciągnące się tuż za wybrukowanym kolorową kostką podjazdem do rezydencji - to bym wszystko w trymiga pogubił! Do byle wiochy można łatwiej dojechać!

- Już niedługo panie Franiu, już niedługo - uśmiechnęła się pani Stasia - byle do wiosny i nie pozna pan naszej ulicy. Będzie jak stół! Już ja dopilnuję, żeby to zrobili szybko i solidnie!

- O! Pani prezesowo kochana, pani to wszystko potrafi załatwić, a teraz to nikt pani nie odmówi! - Franio złożył ręce jak do modlitwy, bo zaświtał mu nagle w głowie pomysł.

Na co dzień przecież pracował na miejskim rynku i tylko w chwilach tak kryzysowych jak dzisiaj wypuszczał się na piękne, acz odległe dzielnice.

- Gdyby tak jeszcze dało się ten nasz rynek jakoś wybrukować, co? Jak tylko deszcz jakiś spadnie, albo chlapa, to człowiek po kolana mokry! - Baczko otrzepał swoje nieokreślonego koloru spodnie. - A latem jak kurzem zawieje... - westchnął.

- Oczywiście panie Franciszku, ma pan całkowitą rację! Do tej pory, jak widać, nikt nie dbał o ludzi tak ciężko zarabiających na życie jak pan. Ale teraz to się zmieni, obiecuję!

- Będzie pięknie - rozmarzył się Franciszek - równo i gładko, bez kałuż i kurzu. Nic mi się nie rozsypie... Jak już pani coś obieca, to pewne!

- Postaram się, postaram - prezesowa małym paluszkiem poprawiła spadający na czoło loczek. - Jak dobrze pójdzie, to wprowadzimy do planu na przyszły rok, no, najpóźniej za dwa!

Już ja tego Długala przycisnę, czy kto tam po nim będzie!

Franek był wyraźnie zawiedziony, a jego pięknie wyremontowane miejsce pracy rozpływało się w nieodgadnionej przyszłości.

- Niestety panie Franku z pustego i Salomon nie naleje. Biedne jest nasze Mieszczno, oj, biedne. Na wszystko nie wystarczy. Musimy zachować jakąś kolejność. Sam pan przecież widzi jak wygląda ta ulica i sąsiednie! Nogi można połamać! - załamała ręce pani Stasia.

- Sam pan przecież ledwo tu dojechał! Nie można wymagać wszystkiego tylko dla siebie. Trzeba myśleć o wszystkich!

- Święte słowa pani prezesowo, święte słowa! - przy bramie w długim szynelu stał wieczny posterunkowy Kuciak i dziarsko salutował.

- Melduję, że sprawdziłem wszystkie budowy na całym osiedlu i nikt nie ma takich rynien, jakie zginęły u pani - tu wskazał sąsiedni plac budowy - ale pogadałem z kim trzeba i może pani spać spokojnie. Nikt już tu niczego nie ruszy, moja w tym głowa!

- No, to mi się Kuciak podoba! A rynny już sama znalazłam!

Ani Franek, ani Kuciak nie byli tym wcale zdziwieni, w końcu co fachowiec, to fachowiec...

Marek Długosz

Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.

2006.02.06