Galerie sztuki

Kiedy po wypadku w roku 1987 wyszedłem ze szpitala z nogą w gipsie od pięty po pachwinę, skazany na chodzenie o kulach - nijak nie nadawałem się do uprawiania mojego dotychczasowego zajęcia głównego, to jest wystawiennictwa. I wtedy zacna i miła sąsiadka z kamienicy Barbara zaproponowała mi wspólne poprowadzenie galerii. W owym czasie posiadanie tak zwanej galerii sztuki było bardzo intratnym zajęciem pod warunkiem, że jej lokalizacja związana była z dobrym hotelem lub wysokiej klasy restauracją. Chodziło oczywiście o dostęp do gości zagranicznych. Ci kupowali niezmiernie chętnie i dużo. Było to przed wymianą pieniędzy i polskie ceny, w przeliczeniu na dolary, były dla nich szokująco niskie. Któż zatem przy okazji uroczystego obiadu, czy hotelowej kolacji, nie wstąpił w przerwie do galerii, aby kupić tanio coś artystycznego na pamiątkę z Polski?

Teraz pora na wyjaśnienie dlaczego napisałem „tak zwanej galerii sztuki”. Otóż nazywane galeriami liczne i popularne sklepiki przyhotelowe tak naprawdę nie zasługiwały na miano świątyni sztuki. Owszem, sprzedawaliśmy wytwory artystów i to często nawet uznanych, ale z reguły były to prace robione „pod publiczkę”, wyraźnie przeznaczone do szybkiej sprzedaży podchmielonym obcokrajowcom.

Aby móc prowadzić galerię, trzeba było znaleźć stosowną lokalizację i wystąpić o zgodę do Ministerstwa Kultury i Sztuki. To wszystko załatwiła Barbara, wykorzystując mężowskie koneksje. W maju 1988 rozpoczęliśmy wspólną działalność w Wilanowie, w niewielkim aneksie hallu restauracji „Wilanów”, która wówczas należała do hotelu „Forum”. Szło nam znakomicie, toteż wkrótce, dobrawszy sobie wspólniczkę, otworzyliśmy jeszcze jedną galerię w warszawskim Novotelu, a wkrótce potem następną w świeżo odrestaurowanym hotelu „Grand” w Krakowie.

W początkowym okresie, kiedy nie było stać nas na personel, przesiadywaliśmy w naszych punktach osobiście. Zwłaszcza ja, bowiem jako kaleka do niczego mądrzejszego się nie nadawałem. Poczyniłem wtedy szereg spostrzeżeń odnośnie podejścia różnych nacji do jakże ważnej czynności zakupu. Ciekaw jestem, czy dzisiejsi właściciele „butików” i innych luksusowych sklepów potwierdzą moje obserwacje.

Otóż najgorszymi klientami byli zawsze Francuzi. Hałaśliwi, ambarasujący niezwykle sprzedawcę, oglądający i dotykający wszystkiego po to, żeby po dłuższym targowaniu nic w końcu nie kupić, a w dodatku wyjść z obrażoną miną, że nie zajęto się nimi tak jak na to zasługują. W konsekwencji, kiedy pod restaurację zajeżdżał autobus hotelowy z grupą francuską, natychmiast zamykałem galerię i sam szedłem na obiad, albo przynajmniej do baru. Lepiej szło z Włochami. Ci byli równie hałaśliwi, ale z reguły weseli i obdarzeni poczuciem humoru. Dużo nie kupowali, ale sprzedaż odbywała się w atmosferze żartobliwej i bywało, że kończyła się wspólnym wypiciem kielicha.

Najlepszymi klientami byli oczywiście Niemcy. Zamożni, w miarę poważni, starannie wybierali towar dokładnie pytając o wszystko. Kupowali dużo, płacili bez targów i wychodzili z uśmiechem.

Ciekawy natomiast rytuał zauważyliśmy u Japończyków. Ci zawsze liczyli na jakąś szczególną okazję. Z reguły nieufni do wyeksponowanej oferty, dokładnie penetrowali lokal zaglądając we wszystkie kąty, za stelaże i szafy, gdzie utykaliśmy prace, jakie nie zmieściły się na ścianach. Co jakiś czas któryś z Japończyków tryumfalnie wyciągał coś z zaplecza i to oczywiście było owo wymarzone dzieło sztuki. Żadnych targów. Zakup i duma z wyszperanej „okazji”! Oczywiście odkąd zauważyliśmy tę japońską przypadłość, utykaliśmy po kątach różne „dzieła”, które naszym zdaniem mogły wzbudzić u naszych klientów stosowne pożądanie. Na ogół typowaliśmy trafnie.

Nie napisałem nic o klientach Polakach. Bywało różnie. Doskonale natomiast zapamiętałem jednego z nich. Osobę powszechnie dzisiaj znaną. Był to już wówczas człowiek bardzo zamożny. Obecnie wymieniany jest w pierwszej dziesiątce najbogatszych ludzi w Polsce. Wszedł do galerii z partnerką. Ubrany w dres. Chcąc zapewne zrobić wrażenie na kobiecie, zaczął beznadziejnie wymądrzać się na temat obrazów abstrakcyjnych w rodzaju, że takie bazgroły to każdy byle psychol potrafi namalować itp. Akurat za przedmiot kpin obrał sobie dzieła jednego z bardziej znanych polskich abstrakcjonistów, toteż trochę mnie zdenerwował. Przerwałem w miarę grzecznie jego tyradę, udzielając stosownych wyjaśnień odnośnie nazwiska twórcy. Potem już mniej grzecznie życzyłem mu miłego obiadu w restauracji sugerując, że na temat podanych potraw będzie zapewne potrafił wypowiedzieć się z większym znawstwem. Nie wypadało mu kłócić się z kaleką (chodziłem ciągle jeszcze o kulach) toteż wyszedł z galerii jak to mówią „trzasnąwszy drzwiami”. I niby nic nadzwyczajnego, ale oto po piętnastu minutach przyszedł ponownie. Tym razem sam. A przyszedł tylko po to, żeby przeprosić mnie, że poniosło go i że niepotrzebnie nawygadywał głupstw! Nabrałem do faceta szacunku i dzisiaj, czytając o jego businessowych, czasem kontrowersyjnych posunięciach (ostatnio zasłynął prywatną dotacją wspierającą prace naukowe prowadzone w instytucie poza Polską), oceniam je przez pryzmat tamtego spotkania.

Andrzej Symonowicz