Nad jeziorem Sasek Wielki po raz kolejny spotkała się grupka osób z rocznika `51, która uczęszczała do LO nr 22 w Szczytnie. Ponieważ bagaż 60 lat na karku to nie bagatelka, uroczystość trwała dwa dni, aby każdy miał czas dojść do siebie i mógł bezpiecznie wrócić do domu.

Klasowe urodziny

Mimo że na wieść o wakacjach cieszą się uczniowskie buzie, bo szkoła nie zawsze kojarzy się z miłymi wspomnieniami, to jednak sentyment do budy i współtowarzyszy uczniowskiej niedoli pozostaje na całe życie. Dlatego też w połowie czerwca grupka podstarzałych panów i ciągle pięknych dziewcząt urządziła sobie kolejne klasowe urodziny. Choć to trudno przyznać - już sześćdziesiąte. Wśród świętujących znalazł się także kurkowy reporter, który także był uczniem 22. LO w Szczytnie i pobierał tam nauki w latach 1965-1970 ubiegłego wieku. Szkoła mieściła się wówczas przy ul. Kasprowicza, a inny Kasprowicz o imieniu Roman wykładał tam angielski, tzn. wpajał go z różnym skutkiem, przeważnie gorszym niż lepszym, do naszych głow.

CZAR SZKOLNYCH WSPOMNIEŃ

Po oficjalnym otwarciu spotkania zasiedliśmy przy wspólnym ognisku, oddając się luźnym towarzyskim rozmowom, głównie wspominkom. Najbardziej uderzający był fakt, przyjęty przez wszystkich z ogromnym zdziwieniem, że czas minął jak mgnienie powiek! A ile się od tamtej pory zmieniło, ile pojawiło się zupełnie nowych rzeczy, weźmy np. taką komórkę. Każdy, jak tylko zameldował swoją obecność na zjeździe, zaraz sprawdzał w panicznym odruchu, czy ją aby ma, bo to rzecz niezbędna. A przecież w czasach naszej młodości i długi czas potem, nikt o takim urządzeniu nawet nie słyszał. Jeśli ktoś w ogóle miał domowy aparat telefoniczny, można było do niego zadzwonić z budki. Automat w środku cechował się pancernym wykonaniem, a słuchawka bywała dodatkowo zabezpieczona grubym łańcuchem. Głos z takiego urządzenia wydobywał się mocno zniekształcony, co było przez nas sprytnie wykorzystywane. Nieraz dzwoniło się do szkoły i podając się za rodziców zwalniało z zajęć siebie samego, albo kolegę lub koleżankę i hajda, na wagary. Jaka to była frajda! Albo pierwsze piwo, pierwsze wino próbowane gdzieś w krzakach pośród zamkowych ruin, które w tamtych czasach były dużo okazalsze i nie zaglądał tam prof. Matelski, który miał swój posterunek pod drzwiami kultowej kawiarni Mocca. Jak już wpadł do środka nie miał zmiłowania, chyba że zdążyło się zanurkować pod stolik. Albo weźmy samochody – kto mógł się nimi pochwalić w czasach naszej młodości – jedynie dzieci jakichś krezusów albo badylarzy (właścicieli szklarni), a takich w naszej klasie nie było. Wszędzie chodziło się pieszo, nawet na niedozwolone dancigi do Leśnej. Ach, te wspomnienia! Gdy dzięki nim atmosfera całkiem się już rozluźniła i klasowa instrumentalistka Grażynka chwyciła za akordeon, a ktoś inny podłączył samochodowe głośniki, przyszedł czas na tańce, i to z przytupem. W związku z tym znowu wróciły czasy naszej młodości. Ktoś tam przypomniał sobie, że podczas podobnych spotkań towarzyskich w naszych szkolnych latach „muza” szła przeważnie z adapteru o nazwie „Bambino”. Wtedy każdy siedział jak trusia i tylko słuchał, bo w trakcie tanecznych podskoków mogłaby przeskoczyć igła i porysować czarną, niezmiernie cenną płytę. Nabycie tego przedmiotu z ówczesnymi najnowszymi przebojami graniczyło bowiem z cudem, o ile nie mało się specjalnych dojść. Nazajutrz rano, choć może było to nieco później, wszyscy obudzili się w komplecie i zdrowi. Ból głowy po sześćdziesiątce nie jest bowiem jakimś szczególnie niepokojącym objawem. Humory dopisywały i to do tego stopnia, że postanowiono koniecznie kontynuować tradycję i pobalować za rok, a najpóźniej za dwa lata.

POST SCRIPTUM, czyli PAMIĄTKOWY WOLUMEN

Czołowy animator spotkań Marek Kulec na okoliczność naszych 60. klasowych urodzin wydał opasłą księgę, bogato ilustrowaną historycznymi już dzisiaj zdjęciami. Fotografie przedstawiają parady 1-majowe, scenki ze szkolnych biwaków, jakieś zbiórki harcerskie oraz... wykopki. To były dopiero wyprawy - wsadzano nas do zwykłych towarowych ciężarówek wyposażonych w ławy z nieheblowanego drewna (kto tam dbał w tych czasach o jakiekolwiek zasady bezpieczeństwa) i wywożono na pegeerowskei pola, z których zbieraliśmy ziemniaki. Nie wiadomo dlaczego, ale PGR-y, choć zatrudniały moc pracowników, nigdy nie mogły dać sobie rady ze zbiorami tego, co same posiały lub zasadziły. Wracając zaś do pamiątkowej klasowej księgi, to obok odautorskich wspomnień osadzonych w kalendarium ówczesnych wydarzeń kulturalno-społecznych są w niej przedstawione też sylwetki co wybitniejszych uczniów, m. in. Ani Mazur, klasowego bożyszcza i prymuski. Wolumen zawiera także modne obecnie bonusy, a wśród nich, czego w ogóle się nie spodziewałem, warte przeczytania, wiersze autorstwa Krzysztofa Grońskiego, z którym dzieliliśmy szkolną ławkę.

Marek J. Plitt/fot. M.J.Plitt