Zwrócił mi uwagę niedawno zaprzyjaźniony poeta, że w tej gastronomiczno-kulinarnej pisaninie zbyt często używam słowa "knajpka". Nadąłem się najpierw z dumy, że czyta to nawet ktoś tak daleki od spraw przyziemnych, o których tu pisuję. Nigdy bym się nie spodziewał, bo poeta jak to poeta, chudy jest niezmiernie, a o ile pamiętam to wspólnie w dawnych dobrych czasach spożywaliśmy przede wszystkim płyny, a nie były to raczej farby trzeciego w tej zacnej kompanii malarza, artysty też jak najbardziej.

Jak mi jednak fachowiec na język uczulony coś mówi, to trzeba rzecz potraktować poważnie. Przerzuciłem więc kilka starszych numerów "Kurka" i faktycznie. Przyczepiła się ta "knajpka" do mnie jak koalicjant do partii ciągle wiodącej i wstyd przynosi podobny. Wygląda na to, że słownik u mnie ubogi, jak nie przymierzając, u jednego pana dużego i drugiego opalonego. Tyle że, cholera, ja się przejmuję tym, co mądrzy ludzie mi mówią.

Jak już człowieku błąd zrobiłeś to napraw go zaraz i zastanów się przede wszystkim dlaczego ci się przytrafił. Ano tak sobie myślę, że zamiast knajpka mógłbym napisać restauracja, lokal, lokalik, knajpa, bar, mordownia, jadłodajnia, itd. Coś innego to przywodna tawerna. Słownik języka polskiego raczej delikatnie określa knajpkę jako zdrobnienie od knajpy "wypić piwo w knajpce". Tylko proszę mi powiedzieć, który lokal w okolicy, a o takich przede wszystkim piszę zasługuje na dumną nazwę restauracji? No może jeden, maksymalnie przy dużej tolerancji dwa.

Co kojarzy się z restauracją - lokal duży, ze znacznym wyborem potraw, profesjonalną obsługą, naturalną selekcją gości (odrębny temat), wystrojem niepowodującym wstrząsu i oczopląsu a przede wszystkim - z szatnią. Dlaczego upieram się akurat przy tym elemencie, który właściwie przeszedł do lamusa? Bo nie lubię nerwowo spoglądać w stronę wieszaka, gdzie wiszą jeden na drugim ubrania gości, a ktoś tam akurat grzebie, wyciągając spod spodu swój płaszcz lub zawartość kieszeni pozostałych. Apetyt mi przechodzi! Sam zresztą wyszedłem kiedyś z jednego z olsztyńskich lokali trzeźwy jak woda mineralna i dopiero szukając w kieszeni kurtki pilota samochodowego znalazłem paczkę papierosów, a w życiu tego świństwa nie paliłem! Pomyłka, ale przy szatni niemożliwa.

Pisać o lokalu "knajpa" - to raczej epitet i używam go bardzo rzadko, najwyżej wzburzony. Bar jak to bar - czyli wszedłeś, zjadłeś, wypiłeś i odjazd. Atmosfera dworca. A przecież czasem chce się posiedzieć i pogadać, takie ambicje ma większość lokali. Sytuację kiedyś za mojej wczesnej młodości rozwiązano odgórnie, nazywając miejsca publicznego spożywania posiłków Zbiorowymi Zakładami Żywienia. ZZŻ nr 4 (d. "Albatros") - ładnie to brzmiało, ale szczęśliwie długo nie przetrwało. Jak każdy idiotyzm zresztą i w tym cała nadzieja. Dlatego wybaczcie mi, drodzy Czytelnicy, tę knajpkę traktujcie raczej jako komplement, życzliwe określenie miejsca, gdzie bez wielkiego zadęcia usiąść można, zjeść, wypić i pogadać. A jeżeli już o komplementach, to przez ostatnie tygodnie nie było ich wiele, raczej krytycznie opisywałem naszą wakacyjną gastronomię, lecz trafiają się i miłe niespodzianki.

W jednej z naszych szczycieńskich (proszę o wybaczenie) knajpek zjadłem właśnie ekstra danie dnia. Trochę się obawiałem po nieszczęsnym "daniu dnia" na Kobylosze, ale tym razem było super. Doskonała pieczona karkówka ze świetnie doprawionym sosem, cudownie miękkimi i puszystymi śląskimi kluseczkami. Jeżeli do tego dodać buraczki, ale nie w postaci ogólnie podawanej "ciapy" buraczanej lecz soczystych wiórków - to do szczęścia brakuje tylko kufelka małego jasnego, które też trafiło na stolik. Wszystko razem za uczciwą, nieprzesadnie wysoką cenę. Można więc i u nas zjeść coś naprawdę dobrego. Mam zamiar więc przy najbliższej bytności w Szczytnie zaryzykować przejście się po naszych lokalach i spróbowanie tego, co reklamowane jest jako ich specjalność.

Wiesław Mądrzejowski

2006.09.27