W każdym czasopiśmie już od kilku tygodni możemy sobie poczytać jak spędzają lub spędzali Wigilię znani (głównie z ekranu) i bardziej lub mniej lubiani. Przepisy na świąteczne dania wylewają się dosłownie z każdego pliku gazet, bo wydawcy czują się w obowiązku uszczęśliwić czytelników kolorowymi dodatkami z absolutnie nowymi lub od wieków znanymi rewelacyjnymi recepturami. Wiadomo, że w okresie świąt nikt raczej do restauracji się nie wybiera, chyba że musi. Chociaż, dlaczego nie? Szczególnie w drugi, bardziej ruchliwy już dzień świąt spacerek można zakończyć w ulubionej knajpce, przy czymś zupełnie małym, bo na większe danie i tak już nie ma miejsca. Ale takiego zwyczaju to chyba nie doczekamy... Świąteczne nieokiełznane domowe obżarstwo mamy zapisane w genach! Czyli nie ma wyjścia. Też trzeba coś niecoś o kuchni świątecznej się powymądrzać.

O wigilijnym karpiu napisano już tomy, trudno coś dodać. Właściwie nierozstrzygnięta jest nadal tylko kwestia, jak sympatyczną w sumie, zadumaną zwykle nad marnościami życia rybkę doprowadzić do stanu spożywczego półproduktu. Od niepamiętnych lat, dopiero po tej nieprzyjemnej operacji mogę zająć się przyjemnościami pracy nad innymi daniami. Wcześniej wisi to nad głową! Brr!

Ale jak już mamy rybkę z głowy, to można pofantazjować. Chociaż, żeby nie skłamać to na wigilijnym stole najbardziej lubię zwyczajne, smażone dzwonka karpia. Z chrzanem zresztą. Zdarzały się też inne rybki, ciekawe bardzo. Może nie jest to danie świąteczne, ale do dziś, po upływie pół wieku, pamiętam smak genialnych ziemniaków z pastą śledziową i oliwą, które zawsze stawiała na stole moja babka. Ziemniaki były oczywiście gotowane "w mundurkach", delikatnie obierane, krojone na pół i lekko wydrążane. Pasta ze śledzi utarta z tartą bułką, oliwą i przyprawami smakowała lepiej niż kawior. W latach pięćdziesiątych, kiedy o karpie było trudniej niż np. o zająca, śledź często skutecznie zastępował wszystkie inne ryby.

Z innych dań sprzed lat doskonałe były, szkoda że obecnie prawie zapomniane, łazanki z kapustą i grzybami. To danie znów należało do ojca, którego podziwiałem, gdy największym w domu nożem błyskawicznie ciął paski ciasta na równiutkie romby. Niezwykły urodzaj grzybów, gdzieś pod koniec lat pięćdziesiątych sprawił, że w spiżarni (o lodówkach jeszcze można było dopiero poczytać) stało kilka kamiennych garnków z kiszonymi rydzami. To dopiero były łazanki!

Najważniejsze i kilkadziesiąt lat temu i dzisiaj były dla dzieciaków słodkości. Na choince wisiały cukierki w błyszczących papierkach. Nie mogliśmy ich ruszyć zanim choinka trafi do pieca. Było nas w domu tylko dwoje i odpowiedzialność za takie zbrodnie ponosiliśmy solidarnie. Na szczęście życie rodzinne kwitło i po kilku wizytach trudno było dojść, kto opróżnił puste już opakowania po cukierkach. Za to przez lata słodką atrakcję stołu stanowiły wielokolorowe galaretki. W specjalnych salaterkach tęczowy przekładaniec kwaskowatej słodkości pobudzał apetyt, gdyż mogliśmy po nie sięgnąć dopiero po skosztowaniu innych, możliwie licznych dań.

Z czasów już późniejszych, słodką tradycją rodzinną stały się pieczone babeczki z owocami w galarecie i odrobiną kremu. Znając entuzjazm dzieciaków dla tych słodkości, produkuje się ich około setki. Jedna z babeczek zamiast owoców ma pod galaretką łuskane orzechy, a szczęściarz, który na nią trafi, otrzymuje nagrodę. Gdzieś na początku lat osiemdziesiątych nagroda była wyjątkowa - wielka "milka" zdobyta gdzieś w tych trudnych czasach. Mały wówczas synek, wielbiciel czekolady cichutko dosiadł się do tacy i zjadł ich chyba ze czterdzieści zanim trafił na właściwą. Odchorował, ale czekoladę kocha do dzisiaj!

Wesołych Świąt!

Wiesław Mądrzejowski

2006.12.20