Droga

Przyjaciółko "Kurka",

obserwując to, co dzieje się w naszych szczycieńskich gminach, dochodzę do wniosku, że w niektórych z nich przyjęto dziwne metody rządzenia - likwiduje się, co się da. Ma to wielką zaletę - mniej pracy, a w kasie zostają pieniądze. Naturalnie przesadzam, ale częściowo mam rację.

Samorządy od zawsze powstawały poprzez wybór najmądrzejszych i najporządniejszych osób spośród społeczności gminnej. Już widzę, jak wielu ludzi pęka ze śmiechu, bo teraz wybiera się członków samorządu według przynależności do partii, a nie według tego, jakim kto jest człowiekiem. Chciałbym więc przypomnieć, jak to niegdyś bywało. Na przykład na "Dzikim Zachodzie". Kilka, czasami kilkanaście wozów wędrowało na Zachód, do ziemi obiecanej, gdzie kij wetknięty w ziemię na drugi dzień wypuszcza liście. Taborem rządził zazwyczaj jakiś starzec, uznawany za najmądrzejszego, lub grupa starszyzny. Jeżeli społeczność miała szczęście, docierała na wymarzony Zachód, budowała domy dla każdej rodziny, kościół, aby było gdzie zwrócić się do siły wyższej. Potem przychodziła pora na szkołę i nauczycielkę. Nikt społeczności do tego nie zmuszał. Oni kościół i szkołę zbudowali sami, bo były im potrzebne. Przyszła potem kolej na sale, które u nas nazywano świetlicami. Takie były działania samorządów, które jeszcze samorządami nie były. Tyle gwoli przypomnienia.

A teraz z innej beczki.

Nie wszystko, co było za komuny, było złe. W miastach istniały domy kultury, jeżeli nie powiatowe czy miejskie, to przynajmniej przyzakładowe. Po wsiach działały kluby "Ruchu" i świetlice. Najczęściej w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej.

Czy podobne przybytki były potrzebne? Wbrew plotkom, które rozchodziły się po Polsce, kluby "Ruchu" nie wszędzie zamieniały się w puby, gdzie zbierała się wiejska chuliganeria; przy klubach działały koła zainteresowań, grano w szachy, warcaby, chińczyka, słuchano muzyki. Dorośli pili kawę, mężczyźni często góralską herbatkę, koła gospodyń organizowały kurs gotowania, pieczenia, opiekowania się niemowlętami, wyszywania, kroju i szycia, a nawet uprawy papryczki pod szkłem. W klubie można było też poczytać różne gazety i czasopisma.

I komu to przeszkadzało? Przeszkadzało, bo często zajęcia miały podtekst ideologiczny. Bo oprócz wyborów sołtysa w świetlicy odbywały się akademie "z okazji", a nawet pochody wokół wiejskiego stawu. Ale gdyby odrzucić cały ten komunistyczny sztafaż - na wsi coś się działo. Pożytecznego.

A teraz co? Pół biedy, kiedy sprawnie działa OSP, albo jeszcze nie zlikwidowano szkoły i jest gdzie zorganizować wiejskie zebranie.

Tymczasem, Droga Przyjaciółko, dowiaduję się, że w niektórych gminach żałują pieniędzy na remont pomieszczenia, gdzie można by urządzić świetlicę. Nie wypłacają nędznych groszy nauczycielce, która zgodziła się poprowadzić zajęcia z dziećmi, nie mówiąc o tym, że brak jej podstawowych narzędzi pracy. Papieru, farb i Bóg wie czego jeszcze, czyli wszystkiego. A radni zamiast się cieszyć, że coś się dzieje, narzekają, że znów trzeba wydać pieniądze.

Chcę więc przypomnieć, że samorząd to mieszkańcy wioski czy miasteczka, a radni są po to, aby im w realizacji ich zamierzeń pomóc. Muszą. I koniec.

Pozdrowienia

Marek Teschke

2005.11.30