Podczas gastronomicznych wędrówek od lat jadam w wielu, bardzo różnych miejscach, czasem nawet odrobinę ryzykownych. Doświadczenie, bądź instynkt samozachowawczy pozwala, jak dotąd, uniknąć większych żołądkowych wpadek. Przestrzegam tylko kilku żelaznych zasad, takich jak omijanie bufetów w pociągach i na dworcach, przy drogach jadam przede wszystkim tam, gdzie stoją TIR-y, na stacjach benzynowych tankuję tylko benzynę i wodę mineralną, a w lokalach o wyższym standardzie nie patrzę na ceny, bo to grozi nadkwasotą.

Ale nie ma reguł bez wyjątków. Zdarza się czasem sytuacja, gdy trzeba od nich odstąpić i mamy niespodzianki!

Pierwsza i to bardzo miła spotkała mnie ostatnio w Olsztynie. Czekając w strugach deszczu na przegląd samochodu, nudziłem się okrutnie, a to jak wiadomo pobudza apetyt. W okolicy stacji nie ma żadnej najmarniejszej knajpki, a do centrum daleko i mokro! A tu żołądek ssie niczym gaźnik drogą benzynę! Obok zaś tylko stacja benzynowa. Z pokorą więc udałem się do Canossy i zapukałem do drzwi stacyjnego baru opatrzonych szyldem "Bar Beque". Co to jest barbeque mniej więcej wiem. Byłem nawet kiedyś gościem stowarzyszenia o smacznej nazwie International Barbeque Cookers Association w San Antonio i wieczór ten będę zawsze wspominał z rozrzewnieniem. Moja wątroba, przypuszczam, z mniejszym, gdyż takiej ilości mięcha prosto z ognia nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy pochłonąć. Z duszą na ramieniu wszedłem więc do lokalu, który już na pierwszy rzut oka samym wystrojem jakoś lekko uspokaja. Pomysłowa dekoracja, czystość aż lśniąca, miła i wesoła obsługa. Rzut oka na listę dań i... zaskoczenie zupełne! Ponad dwadzieścia rodzajów pizzy, kilkanaście dań z grilla w tym mięsne, rybne i warzywne, kilka gatunków kanapek - rzecz dla kierowców bardzo istotna, no i sałatki w niezłym wyborze. No to poszedłem na całość! Wieprzowe polędwiczki w ziołach, zapiekane ziemniaki puree i dwa rodzaje sałatek! Wszystko za marne 18 złotych. I wszystko pyszne! Polędwiczki faktycznie potraktowane godnie tymiankiem, ziemniaczki palce lizać, a sałatki rzadkiej dobroci, świeże i też ziołami wspomożone. Jak dla mnie szok! Stacja benzynowa i takie żarcie?!

Następnego dnia buszowałem w lasach od Rucianego po Augustów. Po uczciwej pracy apetyt dopisywał, więc widok zajazdu "Zaścianek" pod Augustowem przyjąłem z radością. Tym bardziej, że reklamowała się tam "kuchnia staropolska". Wprawdzie brak nawet jednego TIR-a na podjeździe powinien wzmóc gastronomiczną czujność, ale co tam. Jeeeeść!

No to na początek barszcz z kołdunami, a potem staropolskie zrazy z kaszą. Och, gdyby coś takiego podano Jagielle, bo to Litwa blisko, karczmarz zginąłby śmiercią gwałtowną, acz z pewnością nielekką! Barszcz papierem z torebki zionął na odległość! Twarda gula zbitych "kołdunów" ledwo dała się rozdzielić na poszczególne sztuki. Niestety, bo ciasto było prawie kauczukowe, a farsz mógłby równie dobrze udawać pasztetową, serek topiony albo pastę do butów. O zrazach strach pisać! Rozlatujący się kawałek wołowiny, bez śladu przypraw, w gęstym sosie składającym się głównie z mąki, a do tego zimna, rozgotowana kasza! Tą zbrodnią na polskiej kuchni powinien zająć się osobiście sam minister Ziobro!

Z wielką więc ulgą potraktowałem powrót w domowe pielesze i dla poprawy nastroju wybraliśmy się - aby utrzymać w epoce jagiellońskiej - do "Jagienki" w Burdągu. Jak to dobrze, że są jeszcze na świecie miejsca, gdzie wysoki poziom kuchni zwyczajnie nie zaskakuje. Po prostu jest, i już! Barszczyk z kołdunami? Proszę bardzo, ekstraklasa, z baranim farszem, czosnkiem. Wańkowicz by palce oblizywał. Rybki w kilku wydaniach - oczywiście obecne, sałatka wiosenna - wzruszająca, na oliwce rzecz jasna. A jak jeszcze pyszne ziemniaczki pewna pani na stałej diecie zmiotła nawet z mojego talerza to znaczy, że... ślinka już mi napływa na wspomnienie. Cholera, jak to przyjemnie chwalić co nasze!

Wiesław Mądrzejowski

2006.06.07