Dwaj bracia, Leszek i Adam Kamińscy łącznie spędzili w powietrzu ponad 26 tysięcy godzin. Pilotami są od 40 lat. Pan Leszek, służąc w jednostce specjalnej, latał z najważniejszymi osobami w państwie, obsługiwał też pielgrzymki Jana Pawła II do kraju. Obaj piloci, goszcząc niedawno u kolegi ze szkoły w Dęblinie, Kazimierza Samojluka, opowiedzieli nam o swojej pracy.

Piloci do zadań specjalnych

GENERAŁ ZAWSZE DZIĘKOWAŁ

Z powodu niedawnej katastrofy pod Smoleńskiem o pilotach przewożących najważniejsze osoby w państwie, zrobiło się głośno, i to na ogół w sensacyjnym kontekście podsycanym przez kolejne doniesienia i hipotezy dotyczące tragedii. Tymczasem niewiele osób tak naprawdę wie, z jakim ryzykiem, odpowiedzialnością i napięciem wiąże się ten zawód. Jednak bycie pilotem to także wielka przygoda i możliwość przeżycia czegoś, co jest dane tylko nielicznym. W gronie szczęśliwców, którzy latają już od 40 lat, są dwaj bracia, Leszek i Adam Kamińscy, przyjaciele Kazimierza Samojluka, prezesa GS „SCh”. Panowie poznali się w słynnej szkole w Dęblinie i od tamtej pory łączą ich bliskie więzi. Stąd niedawna wizyta pilotów u prezesa w Starych Kiejkutach, podczas której opowiedzieli nam o swojej pracy. Major rezerwy Leszek Kamiński najpierw po pięciu latach służby w lotnictwie morskim, trafił do jednostki specjalnej w Warszawie. Do jego zadań należała obsługa lotów ówczesnych prominentów – członków KC PZPR, ministrów, premierów, pierwszych sekretarzy partii. Na pokładzie pilotowanych przez pana Leszka samolotów byli m.in. Edward Gierek, Henryk Jabłoński (przewodniczący Rady Państwa), Wojciech Jaruzelski, Piotr Jaroszewicz, a później także prezydent Lech Wałęsa. Pilot latał na różnych typach maszyn. Zasiadał za sterami Ił-a 40, Jaka 40, Ił-a18 i okrytego ostatnio tragiczną sławą Tu-154M. Obsługiwał także pielgrzymki papieskie do Polski, choć nigdy nie miał okazji przewozić samego Jana Pawła II.

- W 1979 roku leciałem za to samolotem nr 2 transportującym kurię rzymską. Były to momenty nie tylko pracy, ale i głębokich przeżyć duchowych, mimo że nie jestem zbyt gorliwy religijnie – przyznaje Leszek Kamiński. Zwykle bezpośrednie kontakty z VIP-ami ograniczały się do składania meldunku wojskowego, ewentualnie wymiany uwag o panującej pogodzie. Wyjątek stanowił generał Jaruzelski. Tego pasażera nasz rozmówca wspomina najmilej.

- Nigdy nie wyszedł z samolotu, zanim nie podziękował nam za lot. Często zdarzały się opóźnienia, więc miał zwyczaj, że przepraszał i prosił, byśmy w jego imieniu przeprosili również nasze małżonki – opowiada pilot.

ŚLIZGAWICA W MOSKWIE

W czasie lotów z ważnymi osobistościami nie brakowało także momentów dramatycznych, wymagających podjęcia trudnych decyzji. Tak było podczas wyjazdu na odbywający się w Moskwie pogrzeb laureata pokojowej nagrody Nobla Andrieja Sacharowa. Leszek Kamiński pilotował wówczas samolot, na pokładzie którego znajdował się Lech Wałęsa, wtedy jeszcze przewodniczący „Solidarności”, senator Edward Wende i poseł Adam Michnik. W drodze do Moskwy piloci otrzymali informację, że na tamtejszym lotnisku panują fatalne warunki uniemożliwiające lądowanie.

- Była potworna gołoledź, współczynnik hamowania wynosił zero. Dostaliśmy komunikat, że Moskwa nas nie przyjmie – opowiada pan Leszek. O powrocie do Warszawy nie było mowy, bo samolot miał za mało paliwa. Po naradzie z kontrolerem lotów podjęto decyzję o lądowaniu w Leningradzie.

- Kiedy już tam dotarliśmy, zobaczyłem na lotnisku samoloty z innych krajów, w tym francuskie i niemieckie. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że warunki w Moskwie były rzeczywiście fatalne – wspomina pilot. Natomiast pasażerowie samolotu, kierując się wrodzoną nieufnością do Rosjan, podejrzewali, że ci chcą uniemożliwić im udział w uroczystościach pogrzebowych. Po kilku godzinach pogoda tylko nieznacznie się poprawiła, ale mimo to piloci zdecydowali, że podejmą próbę wylądowania na moskiewskim lotnisku. Co prawda samo lądowanie przebiegło pomyślnie, ale pojawił się kolejny problem – na oblodzonym pasie każda próba skrętu maszyny kończyła się poślizgiem.

- Musieliśmy zażądać ekipy awaryjnej do holowania, bo inaczej groziło nam ześlizgnięcie się z pasa i uszkodzenie lamp – wspomina Leszek Kamiński. Jak mówi, jego pasażerowie dopiero po wyjściu z samolotu uwierzyli, że winna problemom rzeczywiście była pogoda, a nie zła wola Rosjan. Pan Leszek tłumaczy, że w takich sytuacjach każdy członek załogi odczuwa presję, zdając sobie sprawę, jak ważne jest przetransportowanie pasażerów na czas w dane miejsce.

- Z obserwacji ich zachowań wiemy, jak bardzo im zależy, żeby wszystko poszło zgodnie z planem. Załoga odbiera to jako bodziec niewyrażony werbalnie, by jednak spróbować – mówi pilot.

WYŚCIG Z CZASEM

W jego karierze zdarzyło mu się także w ostatniej chwili uniknąć zderzenia z ziemią. Było to podczas transportowania ze Szczecina do Katowic serca, które miało być przeszczepione pacjentowi w klinice w Zabrzu. Tamten lot pan Leszek wspomina jako prawdziwy wyścig z czasem. Towarzyszący mu wówczas na pokładzie lekarz poinformował go, że narząd nie może być transportowany dłużej niż 4 godziny. Tymczasem w rejonie lotniska w Katowicach była gęsta mgła, a lot odbywał się w nocy.

- Przy podchodzeniu do lądowania zdawałem sobie sprawę, że jestem nad pasem. Widziałem jedynie potworną łunę świateł we mgle i wtedy usłyszałem sygnał, że od ziemi dzieli mnie już tylko 10 metrów.

W ostatniej chwili zdołał podnieść samolot i skierował go na lotnisko w Krakowie. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, bo tam na odbiór serca czekał już helikopter, który zdążył przewieźć je do Zabrza.

26 TYSIĘCY GODZIN W POWIETRZU

Leszek Kamiński przyznaje, że o byciu pilotem marzył od dziecka. Jeszcze jako mały chłopiec sklejał modele samolotów, choć, jak przyznaje, wielkich sukcesów w modelarstwie nie miał. Potem trafił do aeroklubu, a stamtąd – do szkoły w Dęblinie. Z kolei jego brat chciał zostać marynarzem, ale z powodu problemów ze zdrowiem musiał z tego zrezygnować. Poszedł na kurs szybowcowy i tak zaraził się lataniem.

- W naszej rodzinie wszyscy byli kolejarzami, a my zerwaliśmy z tą tradycją. Pocieszałem jednak zawsze tatę, że nadal mamy coś wspólnego, bo przecież i my pracujemy w transporcie – śmieje się pan Leszek. Dziś obaj latają jako piloci cywilni na liniach regionalnych. Łącznie spędzili w powietrzu ponad 26 tysięcy godzin.

(ew), (o)/fot. archiwum, A. Olszewski