Druga wojna światowa odcisnęła swoje piętno na życiorysach wielu osób. Jedną z nich jest Czesław Karzyński, 87 – letni mieszkaniec Świętajna, który opowiada o swoich zawiłych wojennych losach.

Przez Królewiec do Świętajna

ŚWINIARY

Czesław Karzyński urodził się 9 lutego 1924 roku w Świniarach. W 1938 roku ukończył 7 – klasową szkołę w Krzynowłodze Wielkiej. Większość czasu spędzał pomagając przy liczącym 22 hektary rodzinnym gospodarstwie. Wszystko zmieniło się w maju 1943 roku. Wtedy to w miejscowości pojawiły się niemieckie oddziały, które wraz z sołtysem maszerowały od domostwa do domostwa w poszukiwaniu ludzi zdolnych do pracy na rzecz III Rzeszy.

- Podczas tej łapanki razem ze mną wywieziono ze Świniar około 20 osób – wspomina pan Czesław. Wszystkim mówiono, że wywożeni są na roboty. Po załadowaniu mężczyzn do wojskowych ciężarówek, konwój wyruszył w nieznaną im drogę. Po długiej podróży, dopiero na miejscu dowiedzieli się, że znaleźli się w Nidzicy. Tam spędzili kilka dni, mieszkając w barakach. Później zostali podzieleni na grupy, po czym każda z nich była wysłana do pracy w inne miejsce.

W KRÓLEWCU

Grupa pana Czesława skierowana została na obrzeża Królewca. Szczęśliwym trafem oprócz niego w jej skład wchodziło dwóch znajomych, jeden z rodzinnych Świniar, a kolejny z pobliskich Rycic. Warunki życia były bardzo ciężkie. Budynki, w których zostali ulokowani, mimo zamontowanych piecyków, w zimę dawały minimalne schronienie przed panującym na zewnątrz mrozem. Fatalnie także przedstawiała się kwestia wyżywienia. Każdy robotnik otrzymywał ¼ bochenka chleba na dobę. Dodatkowo na obiad dostawali litr zupy z buraków lub brukwi, poza tym rano i wieczorem każdemu przysługiwał kubeczek ciemnej kawy. Większość osób tam przebywających stanowili Polacy, sporą grupę tworzyli Rosjanie, poza tym w baraku można było również usłyszeć i Francuzów. Każdy z nich raz w miesiącu mógł napisać list do rodziny. Robotników wysyłano głównie do wykonywania prac porządkowych. Pewnego razu zostali przywiezieni do Królewca, aby uprzątnąć ulice po jednym z alianckich bombardowań. Jak wspomina pan Czesław, widok był przygnębiający. Dwie ulice, które mieli za zadanie uprzątnąć przypominały księżycowy krajobraz. Wszelkie znajdujące się przy nich zabudowania zostały zrównane z ziemią.

UCIECZKA

W listopadzie 1944 roku mamie pana Czesława udało się otrzymać przepustkę, dzięki której mogła odwiedzić syna. W podróż wybrała się wraz z mamą drugiego robotnika ze Świniar. Po dotarciu do Królewca odwiedziły kilka firm wykorzystujących robotników przymusowych, zanim trafiły do tej, w której pracowali ich synowie. Radość ze spotkania była wielka, rozpaliło ono, nieco przygłuszoną życiem codziennym, tęsknotę za rodzinnym domem. Po kilku godzinach spędzonych razem podjęli decyzję, że wszyscy trzej spróbują uciec. Następnego dnia, w czasie pracy skorzystali z chwili nieuwagi pilnujących ich strażników i niepostrzeżenie oddalili się z miejsca robót.

PECHOWY PRZYSTANEK W OLSZTYNIE

Przebrali się w przywiezione przez kobiety ubrania i udali się na pobliską stację kolejową. Stamtąd wyruszyli pociągiem do Olsztyna. W czasie krótkiej przechadzki po dworcu do dwóch kompanów pana Czesława podeszli żandarmi, którzy po chwili ich aresztowali. W krótkim czasie na dworcu pojawiła się spora grupa mundurowych. Jemu samemu udało się wraz z matką oddalić i ukryć pod znajdującym się niedaleko uszkodzonym wagonem. Spędził tam kilka dobrych godzin zanim sytuacja się uspokoiła. Jak okazało się później, dwóch zatrzymanych znajomych zostało osadzonych w olsztyńskim areszcie, skąd zostali zwolnieni przez Rosjan po przejściu frontu w styczniu 1945 roku.

JUŻ PRAWIE W DOMU

Kolejnym przystankiem w podróży pana Czesława do domu był Wielbark. Zdawało się, że niewiele już pozostało do jej szczęśliwego zakończenia. Na stacji kolejowej stały dwa pociągi. Zgodnie z planem należało wsiąść do tego jadącego do Ostrołęki i wysiąść na stacji w Chorzelach. Gdy siedzieli już w środku i skład już ruszył, rozpoczęła się kontrola biletów. Okazało się, że los spłatał im nie lada figla. Wsiedli bowiem do pociągu jadącego do Nidzicy, a nie do Ostrołęki. Szczęśliwym trafem konduktorka nie zainteresowała się bliżej podróżnymi, tylko nakazała wysiąść na stacji na najbliższej stacji. Stamtąd pieszo wrócili do Wielbarka, skąd w dalszą podróż postanowili udać się piechotą. Nie chcąc już więcej ryzykować, ten etap drogi pan Czesław pokonał idąc wzdłuż drogi lasem. Towarzyszące mu kobiety szły drogą obserwując czy nikt się nie zbliża. Gdy kończyli pokonywać prawie 30 kilometrowy odcinek, na dworze zaczynało już świtać. Do momentu wkroczenia Armii Czerwonej pan Czesław ukrywał się po znajomych i rodzinie. Po wojnie przez krótki czas mieszkał wraz z rodzicami, zaś po ślubie w 1947 roku przeniósł się do teściów, skąd po 1,5 roku przeprowadził się na tzw. ziemie odzyskane, trafiając w ten sposób do Świętajna, gdzie mieszka do dziś. Od 1949 roku, aż do emerytury pracował w miejscowym GS.

Łukasz Łogmin/fot. Ł. Łogmin