Dużo i smacznie czy mało i jeszcze smaczniej? To dylemat, przed jakim stajemy często siadając przy restauracyjnym stole i zagłębiając się w lekturę menu. Dla ułatwienia zadania w niektórych kartach zamieszczona jest gramatura poszczególnych dań. A dla masochistów także wartość kaloryczna! Brrr!

Tak już na poważnie, to w szanujących się restauracjach mamy po prostu możliwość wyboru. Już raczej nikt się nie dziwi, gdy wybieramy na przykład samo dobrze zrobione mięsko czy rybkę bez żadnych ziemniaków, ryżu czy innych wypełniaczy. Tak samo bardzo popularne stały się, będące niegdyś tylko przystawkami, warzywa na ciepło podawane na różne sposoby jako dania główne.

Kilka lat temu w jednej z restauracji paryskich byłem jednak lekko zaskoczony. Nakłoniony przez miejscowego bywalca zamówiłem jakąś specjalną rybkę z dodatkami, których opis w nieznanym mi języku francuskim zająłby przynajmniej pół strony "Kurka". Po dość długim oczekiwaniu z radością zauważyłem, że kelner wreszcie kieruje się do naszego stolika, niosąc ogromne talerze. Przygotowałem żołądek na ostry wysiłek, po czym lekko zbladłem. Na porcelanie wielkości małego lodowiska ginął kawałek rybki, nie większy od dzwonka zakąskowego śledzia. W odległej części talerza spoczywało kilka kulek czegoś, co okazało się pieczonymi kasztanami, a hen, hen z drugiej strony - gałązka zielonego zielska na gorąco. Aha, po bliższym przyjrzeniu udało mi się odnaleźć też kropelkę żółtego sosu. Co najciekawsze, gdy to wszystko w końcu zjadłem, byłem naprawdę nieźle najedzony! Cud jakiś czy co?

Podobną przygodę miałem dużo bliżej, bo w barze na przystani w Rynie. Po całym dniu ostrego pływania wpadliśmy tam z przyjacielem mocno głodni i oczywiście poprosiliśmy o konkretnego schabowego. Po oczekiwaniu równie długim jak w Paryżu, rzuciliśmy się z nożami na mięcho tak gwałtownie, że schabowy kolegi zsunął się z talerza i sfrunął na ziemię. Jak zarzekał się nieszczęsny głodomór, kotlet spadając kołysał się jak listek opuszczający gałąź. Prawie mu wierzę, bo przez mój, gdyby zeskrobać z niego panierkę, mógłbym spokojnie podziwiać panoramę jeziora!

W Szczytnie odwrotna sytuacja była regułą w jadłodajni p. Prychodki, gdy mieściła się jeszcze wiele lat temu przy ulicy Wielbarskiej. W warunkach może nie najbardziej luksusowych podawano tam porcje tak ogromne, za naprawdę skromne pieniądze, że opłacało się codziennie tam dojeżdżać. Nawet połowa normalnej porcji spokojnie wystarczała na solidne zaspokojenie głodu. Jak to wygląda teraz na Bartnej Stronie nie wiem, bo jakoś się nie składa, aby popróbować.

Taka obfitość na talerzu należy już jednak prawie do rzadkości. Ze swoich doświadczeń z podróży gastronomicznych po kraju mógłbym sporządzić chyba nawet mapkę wskazującą na obfitość podawanych dań w poszczególnych regionach. Najogólniej - im dalej na zachód, tym porcje bardziej dietetyczne. Wiadomo, że co Wschód, to Wschód. Z największą niespodzianką w tej mierze spotkałem się trzy lata temu w Jarosławiu. W karcie restauracji zauważyłem rzadką już na naszych stołach pieczeń cielęcą. Cena była zupełnie umiarkowana, w każdym razie po warszawskich - nie robiła większego wrażenia. Zjadłem jeszcze, nieszczęśnik, jakąś zupę i wtedy dopiero na stół przywędrowała waza ze świeżymi ziemniaczkami, spory półmisek mizerii ze śmietaną, półlitrowy pojemnik z zawiesistym sosem, a na koniec ogromny kawał pieczeni, zdecydowanie bliższy kilograma niż jego połowy. Walczyłem z tym dłuuuuugo! Udało się, przyznam ze skruchą, ale powrót do stolicy był ciężki!

Po takich doświadczeniach zaczynam teraz lekturę menu od wagi potrawy i coraz częściej, niestety, proszę już o ograniczenie porcji do rozmiarów właściwych dla starszego pana.

Wiesław Mądrzejowski

2006.07.12