Smaczne powiedzonka

Czasem zdarza się, że ktoś powie coś niebywale smacznego i powiedzonko owo zostaje zapamiętane i zaczyna własny żywot, niezależny od intencji autora. Nie piszę tu o „zawodowcach”, czyli wielkich artystach słowa, jak choćby Stanisław Jerzy Lec, czy Jeremi Przybora. Ci świadomie tworzyli frazy niezapomniane. Pozwolę sobie, dla przykładu przypomnieć myśl Leca: „Przebił głową mur i znalazł się w sąsiedniej celi”, czy też Jeremiego Przybory: „Kobieta jest największym przyjacielem człowieka”. Ale też zdarzało się czasem coś fajnego palnąć także literackim amatorom.

Tu sobie przypominam z okresu studiów powiedzonko, którym zasłynął prowadzący z nami zajęcia z rysunku Jan Szymański, a które do dzisiaj, jak wiem, używane jest przez studentów i architektów.

Studentów architektury obowiązywał rysunek wakacyjny. Po każdych wakacjach, zanim rozpoczął się kolejny rok studiów, należało przedstawić do zaliczenia prace wykonane podczas lata. Bez ich zaliczenia nie można było rozpocząć roku następnego.

W pracowni malarstwa i rysunku, na najwyższym piętrze wydziału architektury, stoi długa kolejka studentów. Wszyscy z rysunkami wakacyjnymi. Po kolei podchodzą do stołu, za którym siedzi znudzony asystent profesora - wysoki, przystojny i uwielbiany przez studentki Jan Szymański. Asystent nie podnosi głowy. Pochylony nad stołem przegląda podane prace, sięga po indeks, wpisuje zaliczenie i… następny proszę.

Nagle przyhamował. Rysunki były wyjątkowo mało udane. Zawahał się. Spojrzał w indeks – kobieta. Nie podnosząc oczu zaczął mówić:

- Kochana, nie o to nam chodzi. Jak są kłopoty, to od czego jest narzeczony. Pani to powinna leżeć i pachnieć, a do rysowania zawsze ktoś się znajdzie.

Tu podniósł głowę i ujrzał delikwentkę. Malutką kobietkę, niezbyt urodziwą i ogromnie przerażoną.

- E, widzę, że nic z tego być nie może. No to chyba muszę zaliczyć.

Wziął indeks i zaliczył, a powiedzonko „leżeć i pachnieć” stało się, w różnych wariantach, ulubionym powiedzonkiem architektów.

A skoro jesteśmy przy architektach. Kiedy pod koniec lat dwudziestych Zygmunt Protasiewicz – mąż aktorki Jadwigi Smosarskiej namówił słynnego tenora Jana Kiepurę do postawienia w Krynicy willi-hotelu. Obaj panowie zastanawiali się, kto mógłby być godnym zaprojektowania tak znaczącego obiektu. Zdecydowano, że tylko architekt Bohdan Pniewski. Bohdan Pniewski, mając w roku 1932 lat czterdzieści pięć był już profesorem na wydziale architektury Politechniki Warszawskiej, a także profesorem Akademii Sztuk Pięknych i cieszył się międzynarodową sławą. Panowie spotkali się zatem, aby omówić warunki współpracy. Pan Profesor Pniewski i o piętnaście lat młodszy Maestro Kiepura.

Mistrz dokładnie opisał o jaki obiekt mu chodzi i czego spodziewa się od projektanta. Następnie spytał jakie też honorarium życzy sobie Pan Profesor. Pan Profesor cenił się wysoko. Tak wysoko, że mistrza Kiepurę, skądinąd mało rozrzutnego, zamurowało. Zdenerwowany ośmielił się spytać, czy to nie za dużo.

- A ile byłby Pan skłonny zapłacić? – spytał profesor.

Artysta operowy wymienił kwotę o połowę niższą.

- Za takie pieniądze, Drogi Mistrzu, to ja panu mogę najwyżej zaśpiewać – odparł Pniewski.

Ostatecznie willa PATRIA stanęła w roku 1934, a jej całkowity koszt wyniósł trzy miliony dolarów, co na owe czasy było kwotą astronomiczną.

Po wojnie profesor Pniewski zasłynął między innymi rozbudową Sejmu, odbudową Teatru Wielkiego, a także projektami gmachu Ministerstwa Komunikacji, NBP oraz hotelu „Dom Chłopa”.

Mistrz Kiepura, wywłaszczony przez powojenne władze, kiedy przyjechał do Polski w roku 1958 nie otrzymał zgody na zamieszkanie w pokojach swojego dawnego, krynickiego domu. Przygotowano mu apartament w Domu Zdrojowym.

Obaj Panowie zmarli w tym samym mniej więcej czasie – w latach 1965, 1966.

Sława i anegdota pozostały.