Jadanie w knajpkach, barach czy bardziej wykwintnych lokalach gastronomicznych na dłuższą metę uzależnia. Odczuwam to na własnej skórze, szczególnie w dolnych rejonach nieźle rozbudowanej klatki piersiowej. Właściwie to w każdym restauracyjnym menu powinno figurować ostrzeżenie mniej więcej podobne do tego, jakie mamy na paczce z papierosami, coś w stylu "częste korzystanie z naszych usług uzależnia i może być szkodliwe dla zdrowia i życia".

Tym bardziej, jeżeli ma się słaby charakter żołądkowy i zapach dobiegający z miejsca gastronomicznej rozpusty powoduje gwałtowne ssanie i wyłączenie wszelkich zdroworozsądkowych hamulców. Pół biedy jeszcze, kiedy z takiego czy innego lokalu mamy niezbyt miłe wspomnienia. Wtedy jest jakaś szansa gwałtownego uniku i ucieczki ze strefy zagrożonej. W innej sytuacji - klops!

Tak i mi się ostatnio zdarzyło na trasie z Gdańska do Bydgoszczy. Gdy zbliżałem się do miejscowości o smakowitej nazwie Borówno, nagle ogarnął mnie dziwny niepokój, noga sama spadła z gazu, a oczy szukały czegoś na poboczu. O nosie nie wspomnę, bo w takiej sytuacji węch mam australijskiego Aborygena i zapach gotowanych ziemniaków wyczuwam z odległości kilometra! A tu nic! Nic nie czuję, nic nie widzę... Mocno zaniepokojony o stan zdrowia zawróciłem więc i dopiero wtedy w kępie starych dębów zauważyłem stos gruzów, czyli to, co pozostało ze wspaniałej "Czerwonej Karczmy", obiektu zabytkowego gastronomicznie, bo od lat dwudziestych ubiegłego wieku karmiącego bydgoszczan udających się do Borówna na wypoczynek lub dyskretne spotkanie z miłą niewątpliwie panienką. Moje związki z tą karczmą są szczególne, gdyż właśnie tam w wieku mniej więcej lat pięciu poznałem smak flaków! Było to przeżycie niezapomniane. Do dziś widzę stare wnętrze wyłożone pociemniałym drewnem, wielką parującą wazę, którą kelner (w szanującym się bydgoskim lokalu bywali tylko kelnerzy!) przytargał na nasz stół. Później chwila niezwykłego niepokoju na widok tego, co tata nałożył na mój talerz - i na koniec niebo w gębie! Fanem flaków jestem już więc ponad pół wieku, ale smak tej pierwszej łyżki na zawsze pozostał na moim podniebieniu. Niestety, nie ma już "Czerwonej Karczmy", powstanie tam pewnie kolejna pseudoludowa kryta strzechą jadłodajnia, której największą atrakcją jest zawsze loteria - spali się już, czy dopiero w przyszłym roku. Kilku mi znanym skutecznie się to udało.

Po takiej tragedii zbolałą duszę i żołądek mogło pocieszyć spotkanie z czymś równie zabytkowym i atrakcyjnym gastronomicznie. W Bydgoszczy mogłem wybierać pomiędzy znaną od dokładnie 110 lat restauracją hotelu "Pod Orłem", a o sto lat młodszą "Meluzyną" w podziemiach rozgłośni Polskiego Radia. Było trochę czasu, więc starczyło na pocieszenie się w obu lokalach. W naprawdę pięknie odnowionym wnętrzu "Pod Orłem" dalej szemrze przy barze fontanna, a w sali "Malinowej" nadal jest tylko męska obsługa. Otarłem więc łzy w wykrochmaloną na sztywno serwetkę i z nadzieją poprosiłem oczywiście o flaki, które pod nazwą "po mieszczańsku" okazały się wyśmienitą wariacją z marchewką i małymi cebulkami. Całkowicie jednak doszedłem do siebie dopiero po delikatnym filecie z dorsza w masełku z natką pietruszki obłożonym maleńkimi świeżymi kartofelkami (nie zapominajmy, że jesteśmy w Bydgoszczy, a tam nie ma ziemniaków tylko kartofle właśnie).

Tyle o historii, natomiast współczesność to właśnie "Meluzyna", przed którą jednak muszę ostrzec. Nie jest tam tanio! Po przystawce ze śledzia po kaszubsku (przeciętnej) poprosiłem o chateaubriand z masłem czosnkowym, sosem tzatziki i grzankami. Co firma, to firma! Jak uprzedzono w karcie, płat wołowej polędwicy liczy nie mniej niż 350 g! Na życzenie został lekko niedopieczony, skromnie udekorowany... rzodkiewką z resztką natki. Rzadko mi się to zdarza, ale niczego nie mogłem temu daniu zarzucić! Super, łącznie z firmową ziołową nalewką na deser!

Wiesław Mądrzejowski

2006.07.05