Niejednokrotnie wspominałem, na tutejszych łamach, różnego rodzaju międzynarodowe targi, w jakich miałem okazję brać udział jako projektant. W latach osiemdziesiątych wyspecjalizowałem się w projektowaniu polskich stoisk na licznych targach turystycznych i stałem się wówczas regularnym partnerem kilku rodzimych biur podróży.

Polskie stoiska regularnie, to jest co roku, prezentowano na skandynawskich targach „Rejs” i „Tour” – w Szwecji i w Danii. Także w Londynie – „Word Travel Market”, a przede wszystkim w Berlinie Zachodnim, na targach ITB - największych w Europie.

O ile typowe targi handlowe prezentują konkretne wyroby - podkreślając ich niesłychane parametry, nowoczesność rozwiązań i efektowny wygląd, o tyle targi turystyczne muszą zmagać się z trudniejszym zadaniem, zachwalając „w zaparte” walory krajoznawcze i wypoczynkowe reklamowanego kraju. A tu kryteria mogą być bardzo różne.

Polacy przez długie lata przywozili na targi gospodynie z Koniakowa, które na oczach gości wykonywały koronki. Innym rutynowym pokazem było wycinanie papierowych kogutków przez kurpiowskich twórców ludowych. Z czasem, kiedy co roku spotykaliśmy te same zacne, regionalne artystki w Londynie, Kopenhadze, czy Goeteborgu, a ich pokazy dawno opatrzyły się bywalcom targów – trzeba było coś zmienić. Zwłaszcza w Berlinie, gdzie wystawcy prześcigali się w atrakcyjności minispektakli, ofert kulinarnych i okazjonalnych podarunków. Jak tu jednak przebić się przez pokazy taneczne pięknych i roznegliżowanych panienek z „bananowych republik”, przez degustacje win francuskich i hiszpańskich, czy koncerty bluesowe czarnoskórych muzyków?

Oczywistą oczywistością było dla nas, organizatorów, że podstawowym polskim produktem rozpoznawalnym i pożądanym przez wszystkich, bez względu na kolor skóry, jest rodzima wódeczka. W owych latach „Wyborowa”, „Luksusowa” i „Polonez”. Ale jak ze zwykłego spożywania zrobić ekstra atrakcję?

No i wymyśliliśmy to tak.

Polskie stoisko, stosunkowo przestronne i zlokalizowane pośrodku największej z hal targowych, zaprojektowałem z drewna, jako coś w rodzaju pokładu historycznego, bałtyckiego żaglowca. Oczywiście z dużą umownością. Centralnie wybudowaliśmy rodzaj wieży, gdzie został podwieszony zabytkowy, polski dzwon okrętowy. Plakaty obwieszczały, że punktualnie w godzinach parzystych, głos polskiego dzwonu okrętowego wzywa na dziesięciominutową, darmową degustację wódki. I przyznam, że miło było usłyszeć jak bije dzwon i jak na odgłos tego bicia międzynarodowa tłuszcza pędzi w stronę polskich zabudowań, aby przez krótkie dziesięć minut jak najintensywniej skorzystać z polskiej gościnności.

Oczywiście, że w zamianie pokazu twórczości ludowej na picie wódki było coś z zasady, że zły pieniądz wypiera dobry. Niemniej wymyśliliśmy to jako sposób na skierowanie w stronę polskiego stoiska maksymalnej liczby zwiedzających, a tam na miejscu czekały już na nich inne, bardziej intelektualne i rzeczowe informacje o Polsce.

Taką to atrakcję wymyśliliśmy w zespole projektantów. Ale chcę wspomnieć, jak to zupełnie przypadkiem, w innym czasie i miejscu, w sposób zupełnie niezamierzony, dostarczyliśmy sympatycznej rozrywki naszym gościom.

A było to podczas otwarcia prywatnej galerii sztuki, której byłem współwłaścicielem, a która w połowie lat dziewięćdziesiątych mieściła się na terenie warszawskich Łazienek Królewskich, w ogromnej szklarni zaadoptowanej przez nas do nowej funkcji. Galeria była wówczas największym takim prywatnym obiektem w Warszawie i na jej otwarciu gościły tłumy. Tymczasem przy szklarni nie było toalet. Sanitariaty przeznaczone dla gości rozległego Parku Łazienkowskiego zlokalizowano prawie kilometr od naszej szklarni. Wynajęliśmy zatem cztery meleksy, które regularnie kursowały między galerią, a niezbędnymi zabudowaniami. Droga wiodła przez piękne aleje parkowe i „toaletowa” przejażdżka tam i z powrotem stała się dla większości uczestników największą atrakcją wernisażu.

Andrzej Symonowicz