"W szpitalu rządzą związki zawodowe. To one zmieniają kolejnych dyrektorów".

Rozmowa z Wojciechem Glinką, byłym dyrektorem szpitala w Szczytnie.

Rozmowa z Wojciechem Glinką, byłym dyrektorem szpitala w Szczytnie.

Chory szpital

"Kurek Mazurski": - Władze powiatowe uznały, że nie uda się Panu wyprowadzić szczycieńskiego szpitala na prostą i straciły zaufanie do pańskich umiejętności, na podstawie analizy ekonomicznej i rosnšcego zadłużenia.

Wojciech Glinka: - Nic mi nie wiadomo o jakiejkolwiek analizie ekonomicznej finansów szpitala wykonanej przez starostwo. Jeżeli taka jest, z zainteresowaniem się z nią zapoznam. Nigdy nie obiecywałem zbilansowania dochodów z kosztami, a na pewno nie w ciągu kilku miesięcy. Nikt o zdrowych zmysłach tego by nie uczynił. Jestem przekonany, że w obecnej sytuacji ekonomicznej nie uda się to nikomu. Chyba, że w znaczący sposób ograniczy się pensje personelu średniego i niższego. Na to jednak Zarząd Powiatu nie wyraził zgody.

- Za Pana kadencji zadłużenie szpitala jednak rosło.

- Tak, ale w tempie niższym od zatwierdzonego przez Radę Społeczną szpitala. Sytuacja finansowa firmy staje się coraz bardziej skomplikowana, ale tak dzieje się z wszystkimi szpitalami w Polsce. Nie jest prawdą, że nie podejmowałem żadnych działań oszczędnościowych. Czyniłem to od samego początku. Obniżenie kontraktów lekarzom, zmiana umowy na dzierżawę pralni, rozwiązanie umowy z firmą ochroniarską, wprowadzenie i przestrzeganie receptariusza szpitalnego, rezygnacja z usług jednego z radców prawnych, zablokowana przez związki zawodowe próba redukcji zatrudnienia. Wymieniać dalej?

- Musiał Pan mocno rozczarować do siebie władze powiatowe. Pozyskanie Pana dla szczycieńskiego szpitala traktowały jako jedno ze swych największych osiągnięć.

- Ja też tak to odbierałem. Propozycję kierowania szpitalem złożono mi już w listopadzie ubiegłego roku, podczas zaaranżowanego przez przyjaciół spotkania. Podobnych spotkań było kilka, w różnym układzie personalnym. Długo się wahałem, bo miałem w tym czasie kilka innych propozycji pracy. Na jednym z takich spotkań stawiła się 14-osobowa grupa radnych powiatowych. Przez ponad 5 godzin toczyła się rozmowa o szpitalu, niezwykle merytoryczna i rzeczowa. Bardzo mi się to podobało, bo wskazywało na to, że kwestię szpitala władze powiatowe traktują poważnie. Okazywane przez przedstawicieli władz zainteresowanie i zaangażowanie odebrałem jako dobrą monetę, wróżącą dobrą współpracę w przyszłości.

- Nadzieje jednak okazały się płonne.

- Tak. Pierwszym niepokojącym sygnałem, którego jednak w porę nie dostrzegłem, była kwestia sposobu zatrudnienia. Obiecywano mi kontrakt menedżerski na trzy lata, a już po ostatecznych rozstrzygnięciach stanęło na zwykłej umowie o pracę. Z perspektywy czasu zgodę na tę zmianę uznaję za swój błąd, choć w tamtym momencie nie wydawało mi się to jednak aż tak istotne. Dziś mogę się jedynie domyślać, że powiat "czujnie" zapewnił sobie łatwą drogę odwrotu z zawartych porozumień. Już po około trzech miesiącach zorientowałem się, że deklaracje o wspieraniu moich działań były złudą. Polityka wzięła górę nad racjami merytorycznymi.

- Alarmujące pisma do władz powiatowych kierowały dwa związki zawodowe: "Solidarność" i Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek. Zarzucano Panu między innymi świadome działanie na szkodę szpitala.

- Było jedno pismo. Ten zarzut to oczywista bzdura. Jako żart w złym guście odebrałem fakt złożenia pod tym listem podpisu za związek zawodowy Solidarność przez konserwatora z DPS-u, pana Andrzeja Wróbla. To związki zawodowe, a właściwie ich zarządy, faktycznie rządzą w tym szpitalu. To ich działania, w mojej ocenie, doprowadzały do kolejnych zmian dyrektorów.

- Może jakieś przykłady, dowody...

- Proszę bardzo. Rozpocząłem pracę 10 marca i tego samego dnia otrzymałem od związków pismo z listą żądań, co prawda zgodnych z prawem, ale w aktualnej sytuacji szpitala nierealnych do realizacji. Domyślałem się, że to pierwsza próba sił. W kontaktach ze związkami przyjąłem zasadę równego traktowania wszystkich pracowników. Realizowałem ją konsekwentnie, co nie za bardzo się podobało niektórym osobom, bo żaden z funkcyjnych związkowców nie wywalczył dla siebie szczególnego, ulgowego traktowania. Może to właśnie tę zasadę ci działacze uznali za szkodliwą dla szpitala. Nic innego nie przychodzi mi na myśl. Mam dobrą radę dla swojego następcy. Powinien szybko zaprzyjaźnić się z przewodniczącą związku Solidarność, panią Mulson.

- Dlaczego akurat z nią?

- Bo to niezwykle "wartościowy" pracownik. Ja się niestety na tym poznałem za późno.

- A konkretnie?

- Raczej nie była zadowolona z faktu utraty kierowniczego stanowiska szefowej RUM-u.

- Ale o to przeniesienie wnioskowali wszyscy pracownicy RUM. Wręcz żądali zmiany kierownika.

- To prawda. Taki wniosek został złożony. Jednocześnie pani Mulson poprosiła o zmianę stanowiska, więc "w papierach" jest tak, że wróciła na blok operacyjny na własną prośbę. Krótko po tej zmianie ruszyła w szpitalu pielęgniarsko-związkowa kampania roszczeniowa. Żądano wyrównania wynagrodzeń za 2002 rok, należnych w związku ze słynną ustawą "203". Realizacja tych roszczeń doprowadziłaby szpital do finansowego krachu. Tylko naiwni mogli to uznać za zbieg okoliczności.

- Do żądań przyłączył się też Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych. Czy władzom tego związku też Pan się naraził? Czym?

- Domyślam się, że wprowadzeniem rotacyjnego systemu pracy na izbie przyjęć. Uznałem to za właściwe ze względów szkoleniowych. Było bowiem wiele skarg na pracę izby przyjęć i to skarg od pracowników szpitala. Znakomita większość zarządu tego związku tam właśnie pracuje. Szefowa związku pielęgniarek, Bożena Korejwo, bardzo mocno ten projekt krytykowała, nic więc dziwnego, że utrzymanie go w mocy nie zyskało mi sympatii ze strony władz związku. W ostatnich dniach przed wypowiedzeniem umowy otrzymałem od zarządu związku pielęgniarek wniosek, w którym wystąpiono o przyznanie paniom Korejwo i Pypkowskiej po około 50 godzin w miesiącu wolnych od pracy zawodowej, potrzebnych na działalność związkową. Taki wniosek to ewenement w skali województwa. A ile w nim szacunku dla koleżanek, pielęgniarek pracujących w ich zastępstwie, gdy panie - działaczki trudzą się nad sprawami związkowymi.

- Związek zawodowy pielęgniarek popierał SLD podczas wyborów samorządowych i miał na lewicowych listach swych kandydatów, z kolei członkiem szpitalnej "Solidarności" jest radny powiatowy Sławomir Sawicki, a drugi radny Adam Żywica, też wywodzi się z szeregów "Solidarności" Czy te polityczne przełożenia personalne miały swój udział w pańskim odwołaniu?

- Decydujący. Jestem przeświadczony, że uporczywe, konsekwentne działania władz związków zawodowych poprzez swoich przedstawicieli w koalicji powiatowej doprowadziły do mojego odwołania.

- Ale nie tylko pielęgniarki były niezadowolone. Zgodnie z tym co mówił nam członek Zarządu Powiatu, zniechęceni też byli lekarze.

- Trudno, żeby byli zadowoleni, gdy pozbawiłem ich części wynagrodzenia. Te działania odbywały się jednak z pełnym błogosławieństwem władz powiatowych. Zanim podjąłem ostateczną decyzję o zatrudnieniu się w szpitalu, w styczniu i w lutym byłem w nim częstym gościem. Dokładnie zapoznałem się z sytuacją i przedstawiłem zarządowi swoje plany. Wśród różnych kierunków działań było też obniżenie wynagrodzeń lekarskich. Zarząd Powiatu nie dość, że się z tym zgadzał, ale wręcz nakazywał, by oszczędności szukać w taki właśnie sposób.

- Jednak dopiero od 1 lipca udało się Panu obniżyć lekarskie kontrakty.

- Musieliśmy poczekać do wygaśnięcia starych kontraktów i rozpisać konkurs. Takie jest prawo. To wymaga czasu. 1 lipca był najwcześniejszym możliwym terminem.

- Czy to prawda, że zamierzał pan odwołać radnego powiatowego i lekarza w jednej osobie Marka Kasprowicza z funkcji ordynatora oddziału ginekologiczno-położniczego?

- Tak, nosiłem się z takim zamiarem.

- Czy on o tym wiedział?

- Mógł się domyślać. Odbyliśmy kilka rozmów na temat jakości pracy oddziału. Z materiałów analitycznych wynikało, że ginekologia funkcjonuje w zakresie szczątkowym, liczba przeprowadzanych zabiegów jest znikoma. W związku z małym obłożeniem zamierzałem też zredukować liczbę łóżek ginekologicznych, co wiązałoby się ze zmniejszeniem liczby zatrudnionych tam lekarzy.

- Sugeruje Pan zatem, że trudna sytuacja ekonomiczna szpitala stanowiła pretekst do pańskiego odwołania. Czyżby chodziło o niezaspokojone ambicje i apetyty kilku zaledwie ludzi?

- Tak właśnie uważam. W efekcie sprokurowano szereg bezzasadnych zarzutów. A swoją drogą i na Waszych łamach pisaliście na mój temat zbyt złośliwie. Zabranie zupy pacjentom, co ponoć proponowałem jako panaceum na wszystkie problemy, było jedynie przykładowym wskazaniem możliwych technicznie, ale absurdalnych posunięć oszczędnościowych, których absolutnie podejmować nie wolno. Nie zamierzałem oszczędzać w ten sposób!

- Sprawa pańskiego odwołania nie jest jeszcze ostatecznie rozstrzygnięta. Decyzję podejmie sąd pracy.

- Mimo że wielokrotnie deklarowałem chęć polubownego rozwiązania kwestii mojego zatrudnienia, jeśli się ona pojawi, zostałem jednak postawiony pod murem. Nie pozostawiono mi wyboru. Jestem zmuszony do obrony swego dobrego imienia. Złożyłem w sądzie pracy pozew o uznanie wypowiedzenia za bezskuteczne, bo postawione mi zarzuty są nieuzasadnione. Popełniono też szereg innych błędów, jak na przykład to, że nie uzyskano wcześniej zgody Rady Miejskiej w Mrągowie, której jestem radnym.

- Sąd zapewne przyzna panu rację. Czy powiatowi grożą jakieś konsekwencje finansowe z powodu nieprawnego rozwiązania umowy?

- Odpowiedzi na to pytanie powinien udzielić radca prawny powiatu, który przygotował wypowiedzenie i podpisał się pod nim.

- Doświadczenia z ostatnich kilku lat wskazują na to, że kierowanie szczycieńskim szpitalem to krótkotrwałe zajęcie. Nie powinien więc Pan być zdziwiony decyzją starosty.

- Wiedziałem, że dyrektorska funkcja w szczycieńskim szpitalu jest ulotna. Miałem jednak nadzieję, że przy deklarowanej wyraźnie pomocy władz powiatowych uda się przezwyciężyć personalne i związkowe układy. Byłem więc zaskoczony i zdumiony wypowiedzeniem, tym bardziej, że odbyło się to wszystko z naruszeniem elementarnych zasad dobrego wychowania, a przede wszystkim logiki.

- Co pan ma na myśli?

- Nie można podejmować tak poważnych decyzji bez planu awaryjnego, a o ile mi wiadomo, powiat nie ma przecież żadnego pomysłu, jak dalej kierować tą placówką. Wybrał sobie najgorszy z możliwych moment na wprowadzanie zmian. Szpital znajduje się w najtrudniejszym w swojej historii okresie. Niewystarczające finansowanie, niejasność co do najbliższej przyszłości i konieczność przygotowania kontraktu z NFZ na następny rok - to elementy wymagające stabilnego, merytorycznego kierownictwa. Odwoływanie dyrektora w takiej sytuacji jest aktem desperacji, który mógłby być uzasadniony tylko jakimiś wyjątkowymi okolicznościami. W moim przypadku takie okoliczności z pewnością nie zaistniały.

Rozmawiała

Halina Bielawska

Od redakcji

Anna Mulson nie zgodziła się, przynajmniej na razie, ustosunkować do zarzutów dyrektora Glinki. Opinię Bożeny Korejwo publikujemy poniżej.

Bożena Korejwo - przewodnicząca Oddziału Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych

Jako działacz związkowy, jestem narażona na różnego rodzaju insynuacje i pomówienia i już się do tego przyzwyczaiłam. Potrzebne są jasne i bezsporne dowody na to, że próbowałam wykorzystać związkową funkcję do prywatnych celów, a tych z pewnością nie ma. Opinie dyrektora Glinki są mocno subiektywne i stanowią praktycznie pomówienia. Jako przedstawiciel związku zawodowego pielęgniarek omawiałam i próbowałam rozwiązać sprawy dotyczące wszystkich pracowników - członków związku, a nie pojedynczych osób. Z tego też powodu uważam, że dyrektor Glinka próbuje się wybielić, swoją nieudolność składając na karb tych, którzy nie mieli większego wpływu na sytuację szpitala.

Zajmowane stanowisko powinno zobowiązywać dyrektora do konstruktywnego działania na rzecz poprawy sytuacji szpitala, zarówno pracowników, jak i pacjentów, a nie doszukiwania się wyimaginowanego zagrożenia ze strony związkowców.

2003.10.15