odcinek 186

Właściwie to niewiadomo dlaczego akurat tak powszechna radość panuje o północy z jednego zimowego dnia na drugi. Tak naprawdę to cieszyć się powinni tylko producenci kalendarzy, gdyż z tą datą produkt ubiegłoroczny staje się już całkowicie nieprzydatny i zbyt na nowe egzemplarze osiąga swoje apogeum. Cieszyć się z tego, że skończyło się poprzednich 365 dni? A może akurat były to dni wyjątkowo piękne, które już nigdy się przecież nie powtórzą? Tak już kiedyś zaprojektowano ten nasz gatunek, że jakby na to nie spojrzeć to z natury jest optymistyczny i wierzy, że nawet jeżeli dotąd nie było najgorzej, w następnym roku będzie lepiej. Oby tak było, chociaż niespecjalnie się na to zanosi. Wystarczy zajrzeć do pierwszej lepszej gazety.

Takie dość smętne spostrzeżenia nasuwały się Jurkowi Toczkowi, gdy uporządkował już biurko, zawiesił nowy kalendarz, wypił ostatnią w tym roku biurową kawę i przeciągnął się w fotelu.

- A gdyby tak urwać się na koniec…? Właściwie w całym biurze już nikogo nie ma… - nauczony ubiegłorocznym doświadczeniem Toczek postarał się, aby do pracy stawili się tylko najbardziej niezbędni urzędnicy. I ich też już nie było. Przeszedł przez pusty sekretariat i wyjrzał za drzwi. W opustoszałych korytarzach słychać było tylko bulgotanie wody w rozgrzanych kaloryferach.

Naciągnął na grzbiet płaszcz, przewiązał szyję długim, miękkim szalikiem, jaki znalazł w Wigilię pod choinką i nacisnął głęboko czapkę. Dawno w sylwestra nie było zimy, więc nie zmartwił się panującym na podwórku chłodem. Głęboko zaciągnął się rześkim powietrzem. W rogu dziedzińca świeciły jeszcze światłem okna w Ośrodku.

- O, kultywują stare mazurskie tradycje… Może by zajrzeć? Chociaż nie, lepiej nie, szybko bym nie wyszedł – przypomniał sobie słynną serdeczność gospodarzy. Wprawdzie minęło dopiero południe, lecz nie czuło się jeszcze tych kilkunastu minut dłuższego dnia.

- No to ostatni w tym roku spacerek – postanowił i ruszył świątecznie udekorowaną ulicą, na której panował dziś spory ruch. Zamiast jednak dziesiątków ciężarówek, które zazwyczaj korkują o tej porze centrum Mieszczna przeważały tym razem kawalkady samochodów osobowych.

- Zdążycie, zdążycie – uśmiechnął się, spoglądając na rejestracje z odległych części kraju – przecież przed wami jeszcze ładnych kilka dni wypoczynku! - minął rozkopaną księżycowo część śródmieścia i trafił w okolice pustoszejącego już rynku. Jedynie z otwartych drzwi baru „Siwucha” dochodził gwar ożywionych rozmów.

- Właściwie nic się nie stanie jak wpadnę na szybką pięćdziesiątkę… Od lat tu nie zaglądałem! – z otwartych drzwi uderzył go gwar i chmura dymu. Przecisnął się do baru i zamówił jeszcze coś na ząb. Na sali też panował tłok, część już mocno rozweselonych gości nawet stała. Jedynie w rogu, przy automatach do gry jeden ze stolików świecił rażącą pustką. Niewiele myśląc, usiadł na jednym z wolnych krzeseł a na drugim położył czapkę i zwinięty szalik. Na sali przez moment zapadła cisza, ale po chwili gwar wrócił do poprzedniego natężenia. W końcu niezdrowo było w tym miejscu zaglądać komuś do kieliszka. Toczek nie zdążył jeszcze nalać do szklanki mineralnej, gdy od drzwi rozległ się gromki śmiech. Słynna grupa biznesowa Rudego zakończyła już w tym roku handel bezakcyzowymi lizakami i zamierzała we właściwy sposób podsumować rok ciężkiej i niebezpiecznej pracy. Widok Toczka bezceremonialnie okupującego stolik od niepamiętnych czasów zajmowany przez lizakowców wprawił ich w niespodziewaną konsternację.

- Zjazd! – zarządził krótko Łajza i czapka Toczka miękko spoczęła razem z szalikiem na podłodze ostatnio przecieranej przed Wigilią.

Toczek opuścił rękę, gdyż właśnie w tym momencie zamierzał wlać do gardła zawartość kieliszka. – Słucham? – a w jego głosie nie było jeszcze żadnej obawy, raczej niebotyczne zdumienie.

- Głuchy?! – zdziwił się Morda i wyszarpnął krzesło spod Toczka, po czym elegancko podciągnął lekko opadające spodnie firmowego dresu. Ta krótka wymiana słów spowodowała natychmiastową pustkę w tej części lokalu.

- Co jest do cholery!? – wrzasnął Toczek, plącząc się w połach płaszcza i usiłując przyjąć pozycję pionową. Wywołało to na twarzach nowych gości uśmiech radosnego politowania. Nie co dzień przecież zdarza się okazja do tak niezbędnej normalnemu człowiekowi uczciwej awantury. Gość sam się podkładał, co mogło potwierdzić przynajmniej trzydziestu świadków. Radosny Łajza odczekał aż Toczek się w końcu podniesie i z uśmiechem, lekko balansując na ugiętych nogach, przymierzył do lewego sierpowego, z którego słynął od lat na całych południowych Mazurach. Nagle uśmiech zamarł mu na twarzy wyrażającej tym razem bezbrzeżne zdumienie. Moment przedtem rozległ się cichy świst, a gumowe przedłużenie konstytucji prowadzone wprawną ręką strasznego posterunkowego Kuciaka spadło mu na spracowane plecy.

- Morda! Spokój! – warknął Rudy zza pleców Kuciaka – Bardzo pana przepraszamy, ale koledzy prosto z pracy i troszkę zmęczeni – Rudy podniósł przewrócone krzesło i posadził na nim całkowicie oszołomionego Toczka.

- Pozwoli pan, że się przysiądziemy – Kuciak zajął sąsiednie miejsce – pana Rudego chyba pan zna?

- A to pan Franek Baczko, branża surowców wtórnych – przedstawił kolejnego gościa, któremu ciągle jeszcze zdumiony Toczek uścisnął rękę. Na stoliku błyskawicznie pojawiła się stosowna zastawa, a Łajza i Morda zniknęli gdzieś w znów gwarnym tłumie.

- Dzięki, panie posterunkowy - Toczek powoli dochodził do siebie, w czym niewątpliwie pomogła zawartość kieliszka odruchowo przelana we właściwe miejsce – ale o co poszło?

- Eee, nie ma chyba o czym mówić, drobne nieporozumienie. Lepiej uczcijmy ten nasz sterany stary rok. Nie był taki najgorszy! – wzniósł toast Franek Baczko, co przyjęto z zadowoleniem. Toczek z pewnym zdziwieniem czuł się coraz lepiej w tym oryginalnym miejscu.

- I kończy się w tak dobrym towarzystwie! – dorzucił Rudy – Zdrowie naszego dostojnego gościa! – takiego toastu nie wypadało nie spełnić.

Gdy po godzinie Toczek lekko chwiejnym krokiem opuszczał gościnne progi „Siwuchy” zapewniany, że jej specjalny stolik jest odtąd stale do jego dyspozycji, zapadł już wczesny sylwestrowy zmrok.

- Jakie to jednak życie pełne niespodzianek… uśmiechnął się i cicho pogwizdując ruszył przed siebie, z lekka halsując w Nowy Rok.

Marek Długosz