Przyzwyczajenie to druga natura. Każdy chyba od czasu do czasu łapie się na tym, że wykonuje niektóre czynności bez zastanowienia, ot, tak nogi same niosą czy samochód sam skręca. To samo dotyczy także lokali gastronomicznych. Ot, mamy ochotę na obiad to bez zastanowienia wchodzimy do tej czy innej knajpki. Bo tu najbliżej, czy po drodze. Podobnie wygląda sprawa z oceną lokalu. Zawsze tu dobrze jadłem, czy omijam tę knajpkę, bo kiedyś to trafiłem na coś mało jadalnego. Dobrze więc czasem dowiedzieć się, jak naszą gastronomię oceniają ludzie „z zewnątrz”, stołujący się w Szczytnie od czasu do czasu. Spędziłem kilka dni temu uroczy wieczór z goszczącymi w kraju mieszkańcami Niemiec. Kilka lat temu zostali zauroczeni Mazurami do tego stopnia, że kupili sobie pod Szczytnem domek i o ile tylko czas pozwala, zjeżdżają tutaj, aby „doładować akumulatory”. Korzystają przy tym także z naszej miejscowej gastronomii i warto było posłuchać co mają o niej do powiedzenia. Dobrze się zresztą składa, że mają dość rozbieżne upodobania kulinarne. Pani S. z racji wykonywania artystycznego zawodu wymagającego nieskazitelnej sylwetki i doskonałej kondycji skutecznie dba o dietę, natomiast jej małżonek nie ukrywa, że lubi zjeść dobrze i dużo, a przede wszystkim smacznie.

Latem nie mają większych problemów. Uwielbiają rowerowe wielokilometrowe włóczęgi, w których zapuszczają się dość daleko - od Nidzicy aż po Giżycko czy Reszel. Znają więc na tych trasach większość knajpek czy barów. Preferują wtedy przede wszystkim ryby, gdyż nawet po zjedzeniu sporej porcji można po krótkim odpoczynku znów wsiąść na rower i ruszać w dalszą drogę. Narzekają więc bardzo na znikomy wybór dań rybnych w naszych szczycieńskich restauracjach, stawiając za przykład właśnie np. już wymieniony Reszel, gdzie podobno są dwa lokale oferujące dania rybne w doskonałym wydaniu. Nie byłem tam, przyznaję, postaram się w tym roku sprawdzić. Pozostało mi tutaj polecić im zupełnie przyzwoity wybór smacznych dań rybnych w „Filipsie”, których obiecali spróbować.

Od czasu, gdy regularnie przyjeżdża do Polski, pan S. stał się wielbicielem pierogów. Bardzo chwali pierogi, jakie jada w restauracji przy placu Juranda, ale zachwyciły go pierogi z grzybami, które we wrześniu zjadł wracając do Szczytna od strony Myszyńca. Nie pamiętał nazwy miejscowości, ale z opisu lokalu wyglądało mi to na „Tusinek” w Rozogach. Miło było słuchać, jak rozpływał się w zachwytach. Podobnie zresztą jak jego żona nad grzybową zupą w „Jagience” w Burdągu. Jadła to pierwszy raz w życiu i obiecuje sobie w następnym letnim sezonie kolejne wycieczki w tym kierunku.

Bardzo dobre opinie słyszeli od swoich niemieckich znajomych o kuchni „Krystyny”. Po kilkukrotnych odwiedzinach nie dziwią się temu, gdyż jak uważają jest to kuchnia ukierunkowana właśnie na gości z Niemiec. Sami jednak zajeżdżają tam przede wszystkim na … „tatara”, chwaląc zawsze doskonałe mięso i w sumie jednak lekkość tego dania.

Przyzwyczajeni u siebie do krótkich posiłków w porze lunchu szukają o tych godzinach w Szczytnie czegoś smacznego i jak do tej pory uważają, że właściwie można coś takiego zjeść tylko w dwóch już wyżej wymienionych lokalach. Nie znali jakoś dotąd np. „Toscany”, którą im na taką okazję poleciłem z czystym sumieniem.

Miło zaskoczyli mnie także inną konstatacją. Otóż podkreślają czystość i bardzo miłą obsługę w większości naszych lokali. Twierdzą, a na co dzień mieszkają w Saksonii, że w porównaniu z tamtejszymi knajpkami nasi kelnerzy czy barmani są w pełni profesjonalni i życzliwi gościom. Może dlatego, że u nich funkcje te spełniają najczęściej przybysze z wielu krajów, niespecjalnie nawet znający język niemiecki. Z lekkim niepokojem pomyślałem więc sobie, co stanie się u nas, gdy ostatnia dobrze przygotowana do zawodu kelnerka przeniesie się do londyńskiego pubu. Wypadnie przypomnieć sobie rosyjski?

Wiesław Mądrzejowski