Przypadająca w tym roku setna rocznica odzyskania niepodległości dla wszystkich Polaków stała się okazją do wyjątkowego upamiętnienia tej jubileuszowej rocznicy. W Olsztynie na tę okoliczność zorganizowano między innymi happening taneczny pod hasłem: „Olsztyn tańczy dla Niepodległej”, czy też koncert muzyki polskiej: „100 nut na 100 lat”...
Jak Polska długa i szeroka tak moc pomysłów oraz szczytnych wyzwań. W Szczytnie mieliśmy nasz doroczny Bieg Niepodległości, w Chacie Mazurskiej Narodowe Śpiewanie... Śledząc kolejne poczynania rodaków stwierdziłam, że my rowerzyści możemy pokonać 100 kilometrowy szlak i Niepodległej powiedzieć TAK. Wymyśliłam, że po prostu pojedziemy rowerami do Olsztyna i wrócimy, a pokonana trasa da pożądaną sumę 100 km. Wybór okazał się nietrafiony, ponieważ droga wiodąca do stolicy regionu nie jest przyjazna dla rowerzystów, nikt więc nie poparł mojego pomysłu. Usłyszałam też, że obecne warunki atmosferyczne nie sprzyjają wyprawom na takim dystansie. Mnie aż nosiło, aż kręciło by wsiąść na rower i wykręcić 100 km. Robiłam wszystko, by mieć towarzystwo i w efekcie jedna z wiernych rowerzystek zgodziła się na wyprawę, ale zapowiedziała: „tylko nie Olsztyn”. Proponuję spokojną, asfaltową drogę i uzyskując akceptację w niedzielę 4 listopada 2018 r. o godz. 8-mej ruszamy do ... Myszyńca. Bardzo szybko pokonujemy trasę Szczytno-Rudka-Wały-Lipowiec. Szukając narodowych symboli zatrzymujemy się na pierwszy postój pod udekorowanym flagami kościołem. Lipowiec zadziwił rozległym parkingiem i pachnącymi świeżością drewnianymi toaletami, jakże wskazanymi dla opitych poranną kawą rowerzystek. Po chwili odpoczynku ruszamy dalej. Jechało się wygodnie, ale nagle w miejscowości Łuka skończył się asfalt i aż do Księżego Lasku balansujemy po zdartej, usłanej kamieniami drodze. Wybaczamy drogowcom to, że „zwinęli” nam asfalt, bo wiemy iż lada moment powstanie tam piękna nawierzchnia. W Księżym Lasku pozuję do fotki, którą postanawiam podpisać: „To ja głuptasek w miejscowości Księży Lasek”. Mijamy kościół i tuż za zakrętem dostrzegamy stary cmentarz. Wielokrotnie jadąc na „Miodobranie” mijaliśmy to miejsce, ale krzewy i drzewa skrywały mogiły. Oczyszczony teren robi wrażenie, od razu pomyślałam, że to pozytywna „sprawka” historyka i poszukiwacza tajemnic Pana Witolda Olbrysia. Na tablicy informacyjnej czytamy: „Dawny cmentarz ewangelicki. Tu znajduje się kwatera wojenna z czasów I wojny światowej – niezidentyfikowana”(...) Robię kilka fotek, by sprawdzić pamięć kolegi Witolda. W tym miejscu muszę zrobić dygresję, bo gdy wieczorem wysłałam Witoldowi fotkę z pytaniem: „Zgadnij gdzie to?” on natychmiast odpisał: „Mój ulubiony Księży Lasek”, pochwalił też sołtysa Księżego Lasku, bo to on dba o cmentarz i jest pomysłodawcą uporządkowania terenu. Witold przesłał też link do całej plejady fotek historycznych mogił. Wsiadamy na rowery i przez Pełty docieramy pod Bazylikę Mniejszą, bowiem Kolegiata Myszyniecka w 2013 roku została podniesiona do wyższej rangi. Budowla urzeka architekturą i dostojeństwem. Obok świątyni plakat z niepodległościowymi symbolami, które głoszą: „Bóg-honor-ojczyzna”. Rowerowy licznik pokazuje, że zrobiłyśmy 40 km. Kierujemy się przez Dąbrowy w stronę Rozóg. Gdy zatrzymujemy się w Zajeździe Tusinek na obiad, licznik wskazuje pokonanie 50 km. Sumując nasze kilometry uzyskujemy pożądaną setkę, ale przecież nie o to chodzi. Trasa z Myszyńca do Rozóg nie należała do łatwych ponieważ wiodła dość ruchliwym szlakiem. Dlatego cały czas miałam na sobie kamizelkę, a flaga radośnie łopotała na kierownicy. Pod Zajazdem Tusinek zostawiamy rowery i nawet ich nie zabezpieczając, wchodzimy do fantastycznie urządzonego wnętrza, gdzie cudnie pachnie, a plony stanowią ciekawą aranżację. Na grzybową, pierogi oraz placki ziemniaczane nie czekamy długo. Jadło jest wyśmienite, sycące, a herbata z syropem pigwowym niczym miód kapie na moje serce. Cóż... po takim dobrym jedzonku tylko lec i czekać aż sadełko się zawiąże. Nic z tego, rumaki też czekają i trzeba dokończyć podjęte wyzwanie i dokręcić drugą 50-tkę. Z Rozóg kierujemy się na mrągowską szosę, by skręcić na Borki Rozowskie i wyjechać w Świętajnie. Mam mały problem, telefon mimo specjalnego zasilania złowrogo informuje, że za chwilę przestanie działać, na szczęście licznik niezawodnie wskazuje przejechane kilometry. Obie mamy problem – zaczyna siąpić deszcz. Chowam pod pazuchę moją biało-czerwoną papierową flagę i czuję jak wygodne, ale tekstylne spodnie chłoną wilgoć. Mijamy Jerutki i osnute wilgocią docieramy do Szczytna. Licznik pokazuje 85 km, do zamierzonego rekordu brakuje 15 km, czyli tylko ręką sięgnąć. Zapada zmrok i brakujące kilometry postanawiam dokręcić wokół Dużego Domowego. Nie widzę cyferek licznika i pod oświetleniem „Zaciszem” gdy „łapię” kolejne okrążenie sprawdzam ile jeszcze brakuje, nie chcę przedobrzyć. Wreszcie, ok 17tej kieruję się pod dom , gdy staję pod drzwiami bloku MAM SETKĘ!!! Mimo zmęczenia podnoszę rower i ostrożnie znoszę do piwnicy, oby tylko licznik nie utracił rekordu. Wyjmuję drogocenny wskaźnik i z namaszczeniem, jak klejnot, jak skarb niosę do domu. Podłączam telefon do ładowania, kładę licznik, a biało-czerwona deszczem umoczona stanowi dla niego tło. Gdy tylko urządzenie zaczyna działać robię fotkę. To, czego dokonałam nie było łatwe, ale pokonałam 100 km szlak i uczciłam Niepodległą właśnie tak.
Grażyna Saj-Klocek