Wymienione w tytule lata, to czas stanu wojennego w Polsce. Na ogół nie zajmuję się polityką w kurkowych felietonach. Teraz też nie zamierzam. Okres ów przypomnieć chcę poprzez anegdotę i wspomnienia, niekoniecznie związane z wielką, narodową martyrologią. Ilekroć czytam, bądź słucham opowieści z tamtych lat – zawsze dominuje w nich walka i męczeństwo, a każdy z opowiadających kreuje się na bohatera i wielce zasłużonego dla ojczyzny kombatanta. Marszałek Piłsudski powiedział kiedyś - na spotkaniu legionowych wiarusów, że gdyby miał tylu legionistów ilu dziś spotyka kombatantów, wygranie wojny nie stanowiłoby żadnego problemu. Tak i ja dzisiaj patrzę na niezliczone rzesze bohaterów solidarnościowego zrywu. W końcu żyłem w tamtych czasach, a pamięć, na razie, jeszcze mi dopisuje. Kto się poczuwał – robił co do niego należało i to co potrafił. Na pewno nie dla przyszłej chwały. Z moich kabaretowych przyjaciół z tamtych lat - Andrzej Woyciechowski (późniejsze Radio Zet) pisywał tajne korespondencje do „Le Monde”, udając Francuza o pseudonimie Pierre Vodnik. Janusz Weiss – jeszcze nie redaktor – prowadził zakonspirowaną wypożyczalnię kaset video z zakazanymi filmami. Co do mnie, to rysowałem buntownicze pocztówki z komentarzem do bieżących wydarzeń, wydawane przez podziemną oficynę wydawniczą Mirosława Chojeckiego - „NOW-a”. Jakoś nikt z nas później, czyli po wszystkim, nie odczuwał potrzeby rozgłosu.
No, ale miało być anegdotycznie.
Kiedy w niedzielę ogłoszono stan wojenny kończyłem właśnie – w mojej własnej kuchni, na dwunastym piętrze warszawskiego wieżowca – kolejne pędzenie bimbru. Produkowałem elegancko wydestylowany produkt z cukru. Cukier był wówczas w Warszawie raczej nieosiągalny. Ale miałem przyjaciela, a ten miał swoje chody. Drożdży dostarczał sąsiad – piekarz (dzisiaj właściciel największej sieci warszawskich piekarni). Następnego dnia, czyli w poniedziałek, miałem ową swojską gorzałkę (kilka dużych butelek po Mazowszance) zawieźć wspólnikowi od cukru. I tak zrobiłem. Samochodu nie miałem; do centrum miasta jeździłem tramwajem. W podróżnej torbie wiozłem zapas nielegalnego bimbru, a także pamiątkową kubańską maczetę, którą postanowiłem naostrzyć w zaprzyjaźnionej ślusarni (czas nadszedł wojenny – należało się uzbroić). Kiedy przypominam sobie, że nie miałem wówczas dowodu osobistego, ponieważ całkiem niedawno gdzieś go zgubiłem i tak sobie beztrosko podróżowałem przez pełną patroli Warszawę, to jeszcze dziś ciarki chodzą mi po plecach. No bo to właśnie była prawdziwa, wojenna brawura!
Przy okazji muszę stwierdzić, że po zgłoszeniu – następnego dnia – braku dowodu, wystawiono mi nowy w tempie zupełnie niespotykanym wcześniej, bo w ciągu dwóch dni.
Na początku stanu wojennego zarządzono konieczność nocnych dyżurów w warszawskich przedsiębiorstwach. Obowiązek ten dotyczył ścisłego kierownictwa zakładów. Nie wiadomo dlaczego nakaz ten obowiązywał także firmę, której byłem wicedyrektorem – „Pracownie Sztuk Plastycznych”. Całkiem spore grono artystów związanych z pracowniami, w ramach współczucia i lojalności wobec swoich dyrektorów i kierowników, nieodmiennie towarzyszyło nam w owych nocnych zajęciach. I tak przestronne pomieszczenia firmy w luksusowej, warszawskiej dzielnicy Saska Kępa, przez nakaz władzy, stały się w owe dni elitarnym nocnym klubem artystów.
Kiedy nadeszło wojenne lato moja córeczka była niespełna dwuletnim brzdącem. Mieszkaliśmy na obrzeżu Parku Szczęśliwickiego. Do moich ojcowskich obowiązków należały codzienne, parkowe spacery z maleństwem. Któregoś dnia coś mnie podkusiło i na białej, letniej koszulinie dziecka wymalowałem na czerwono - czcionką znaną z logo Solidarności – napis „zapluty karzeł reakcji”. W takim to prowokacyjnym stroju wychodziliśmy na spacery. Warto było obserwować reakcje przypadkowych przechodniów. Byli tacy, których widok dzieciaka po prostu rozśmieszał. Byli też tacy, którzy podchodzili zagadać i pośmiać się wspólnie. Ale większość popatrywała spode łba, a niektórzy wręcz oddalali się w pośpiechu, podejrzewając prowokację. Zakładam, że to właśnie te osoby stanowią dzisiaj trzon „kombatanctwa” tamtych lat. A koszulkę przechowuję jako pamiątkę.
Andrzej Symonowicz