Po przeczytaniu felietonu „Na delegacji”, gdzie opisałem pewne „historyczne” zawirowania w stosunkach męsko – damskich, jeden z moich przyjaciół zwrócił się do mnie z propozycją, czy może raczej podpowiedzią kolejnego tematu. Brzmiało to mniej więcej tak: „Stary, tyle się napodróżowałeś po świecie, to pewnie trochę przygód z kobitkami także miałeś. Może byś coś o tym napisał”. „Wiśta wio – łatwo powiedzieć”. Dosłownie. Bo też nie sztuka pogawędzić o erotycznych przygodach przy kielichu i w gronie bliskich kolegów. Zupełnie co innego przelać to na papier ku uciesze czytelników. Tak przelać, aby uniknąć wszelkich podejrzanych dwuznaczności, czy też – uchowaj Boże – wulgaryzmów.
Postanowiłem jednak spróbować, a za kanwę erotycznych wspomnień wybrałem luzackie obyczaje mieszkańców wysp karaibskich. Tychże wysp poznałem trzy, ale do dzisiejszego felietonu wybrałem Kubę.
Kto nie podróżował po Karaibach, ten nie jest w stanie wyobrazić sobie seksualnej swobody głęboko zakorzenionej w mentalności tubylców płci obojga. Uprawianie seksu jest tam traktowane jako rozrywka sympatyczna, a także bardzo zdrowa. Żadnych stresów, tragedii, zazdrości i rozpaczy. I to niezależnie od politycznego ustroju, bo też kilka wspomnień, jakie przytoczę, zapamiętałem z wizyty na Kubie Fidela Castro.
Późnym wieczorem, trzy dni po przybyciu do Hawany, wybraliśmy się na spacer bulwarem wzdłuż oceanu z moim przyjacielem, słynnym grafikiem – plakacistą, Tomkiem Rumińskim. Bardzo prędko zaczepił nas młody chłopak – Mulat. Na imię miał Puccini.
Tu drobna dygresja. Na Kubie popularnym obyczajem było nadawanie dzieciom imion wymyślanych przez rodziców w sposób całkowicie dowolny. W latach fascynacji ZSRR, co dziesiąty chłopczyk miał na imię Lenin. Pełno też było imion, które pochodziły od nazwisk znanych artystów. Poznałem dziewczynę o imieniu Bardot. Bardot Gonzales. Naprawdę pięknie!
Ale wróćmy do naszego małego Pucciniego. Ten, napotkawszy obcokrajowców, koniecznie chciał zaprosić nas do swojego domu. Chwalił się, że ma płytę z rock-and-rollem, którą nam oczywiście puści i będzie fajnie. Mieliśmy ze sobą butlę miejscowego rumu, więc daliśmy się zaprosić i okazało się, że chłopak rzeczywiście ma w domu nieprawdopodobnie zdartego singla ze słynnym rockiem Haleya, którą to płytą umilał nam wizytę, puszczając ją raz za razem.
No ale miało być erotycznie. Kuba to bardzo biedny kraj. Rodzina Pucciniego zajmowała na parterze budynku w starej Hawanie jeden pokój (była też kuchnia). W tym pokoju mieszkało jakieś sześć, siedem osób leżąc na piętrowych, drewnianych pryczach. Cała ta ferajna zeszła na dolne poziomy, aby ugościć obcokrajowców. Mieli kilka pomidorów. No, a my mieliśmy butlę rumu. Honory czynił najstarszy z mieszkańców. Piękny, wysoki, białowłosy i czarnoskóry dziadek. Po kilkunastokrotnym wysłuchaniu Billa Harleya i wypiciu kilku głębszych pod pomidora (na Kubie je się pomidory zielone - czerwone uważa się za przejrzałe) wspaniały dziadek zwrócił się do nas z ważnym pytaniem (rozmawialiśmy częściowo po hiszpańsku, częściowo po angielsku, ale głównie na migi). Pytanie brzmiało: „jak wam się podobają nasze hawańskie siniorinas?” Odpowiedzieliśmy, że owszem, niczego, ale dziadek chciał bardziej szczegółowej odpowiedzi. Interesowało go, czy zadowoleni jesteśmy z miejscowego seksu. Wtedy to z niejakim wstydem przyznaliśmy, że jak do tej pory nie było okazji spróbować. No i wówczas rozpętało się piekło. Dziadek złapał się za głowę usłyszawszy, że już trzy dni jesteśmy bez kobiety. Wyjrzał na podwórko kamienicy i donośnym głosem przywołał wszystkie panie i panienki jakie tam mieszkały. Zjawił się ich niemały tłumek. Niektóre – jak pamiętam – z dziećmi na ręku. Dziadek walnął przemówienie mniej więcej w tym duchu, że jego przyjaciele – obcokrajowcy od trzech dni są bez seksu, a to przecież niezdrowo i wbrew naturze, zatem żeby kochane sąsiadki szybko wzięły się za chłopaków z Polski, bo tego przecież wymaga prawdziwa, kubańska gościnność.
Kończy się strona w „Kurku”, toteż i trudny temat uważam za zakończony.
Andrzej Symonowicz