Wpadłem niedawno na wczesny obiadek, do jednej z restauracji w samym centrum Szczytna. Ofertę zawartą w karcie znam prawie na pamięć, bo zaglądam tam dość często, ale dysponując odrobiną wolnego czasu przyjrzałem się jej trochę bardziej dokładnie. Odpuściłem tym razem moje ulubione pepperoni, darowałem golonkę i skoncentrowałem się na daniach rybnych. Uwagę zwracał filet z sandacza z faszerowanymi ziemniakami w mundurkach i fasolą. Takie oryginalne zestawienie nie pozwoliło pozostać obojętnym i oczywiście zamówiłem to oryginalne danko, z jakim się dotąd w długoletniej karierze łakomczucha nie spotkałem. No i nie żałuję, gdyż zestaw okazał się ciekawy zarówno smakowo jak i wizualnie. Sam sandacz – jak sandacz, czyli smaczny. Gotowana za to fasola z wyglądu nawet w tym zestawie egzotyczna, to pomysł niespodziewanie doskonały, bardzo dobrze uzupełnia i utrwala na podniebieniu smak ryby. Natomiast clou dania stanowią faszerowane ziemniaki w mundurkach. Były tak smaczne, że zjadłem je błyskawiczne i niespecjalnie się zastanawiałem nad składnikami farszu, co nadrobię przy następnej okazji. W każdym razie naprawdę warto spróbować. Wszystko zresztą podane w sposób bardzo efektowny, ale bez udziwnień co jest od dłuższego czasu bardzo mocną stroną tej restauracji. Jeżeli już miałbym jakieś uwagi to może przydałby się jakiś mały ostry kontrapunkt np. w postaci małej miseczki oryginalnego sosu czy „kapki” czegoś wyrazistego rzuconego na rybę.
Inna „niespodzianka”, tym razem niezbyt przyjemna, spotkała mnie w jednej z moich ulubionych podwarszawskich rybnych restauracji. Już dawno temu, pewien fachowiec od lat zajmujący się gastronomią, ostrzegał mnie, aby unikać dań z ryb w poniedziałki. Z tej prostej przyczyny, że jako towar łatwo psujący się a zamawiany w większych ilościach na weekend muszą za wszelką cenę być w poniedziałek „wypchnięte”, bo inaczej szlag je trafi. Obiad jadłem w towarzystwie miłej pani, która dotąd ufała w moje doświadczenie gastronomiczne i uwierzyła w zapewnienia o dobroci tamtejszej kuchni. Na szczęście to pokolenie jada posiłki o gramaturze dobrej dla wróbla, więc miseczka efektownie przyozdobionej rybnej zupy i świeżo wyraźnie przygotowany węgorz w galarecie jej wystarczył, a nawet bardzo to chwaliła. Uprzejmy wyjątkowo (uwaga, to już powinno być ostrzeżeniem!) kelner polecił mi „filety z okonia”. Już widziałem w myślach pięknie ułożonych kilka delikatnych rybich płatków ze stosowną sałatką. Nawet szybko pojawił się wielki talerz z górą – jak z daleka wyglądało – frytek. Już chciałem zwrócić uwagę, że tego nie zamawiałem, bo nie znoszę paszy dla gastronomicznie ułomnych, gdy zorientowałem się, iż to właśnie smażone w głębokim oleju mikro kawałeczki nieszczęsnych okonków! Brrr! Dziabnąłem bez przekonania widelcem kilka sztuk, resztę zostawiłem dla potomnych i wściekle głodny poprosiłem o rachunek. Ile wyniósł nie napiszę, bo może „Kurka” czytają w Urzędzie Skarbowym, w każdym razie karta kredytowa aż zapiszczała! Pamiętajcie kochani! Żadnych ryb w poniedziałki!
Za to niezmiernie zadowolony byłem z innej niespodzianki jaka spotkała mnie w lubianym bardzo warszawskim „Szwejku”. Zasiedliśmy tam z dawno nie widzianym przyjacielem na męskie plotki przy piwku, a do piwka wypada przegryźć coś małego. Danie w karcie na pozór wyglądało mało oryginalnie. „Żeberka w polewie” nikogo nie powinny zdziwić. Gdy przy zamawianiu zażartowałem z kelnerem i zapytałem, czy to może polewa czekoladowa, nawet okiem nie mrugnął, uważając to za oczywiste. Ha! Na stole pojawił się talerz wielkości sporego lodowiska, płat żeberek miał tak na oko mnie więcej metr, a polewa była – uwaga – na bazie gorzkiej czekolady! Super! Niestety, starsi panowie pomimo dopingu w postaci kilku kufli „pilznera” nie dają rady już takim gargantuicznym porcjom, więc poprosiłem o zapakowanie mniej więcej połowy dania i z rozrzewnieniem odgrzałem na mocne śniadanie.
Wiesław Mądrzejowski