Był czas, studencki czas, gdy zahaczyłem w Warszawie o Kabaret „Stodoła”. Może nawet więcej niż zahaczyłem.
Swoją świetność „Stodoła” przeżywała w roku 1957. Po pamiętnej premierze „Króla Ubu”. Później zespół się rozpadł. Część aktorów rozpoczęła pracę w STS-ie. W „Stodole” wystawiano składankowe programy piosenek, co nazywano Studiem Piosenki. Z czasem nazwę zmieniono na „Studnia Piosenki”, co nie było wynikiem złośliwości krytyki, ale decyzją zespołu, który nie chciał być sztucznie traktowany powyżej założonego przez siebie żartobliwie niefrasobliwego poziomu.
Matką, czy raczej mateczką zespołu była Ala Kozłowska, autorka tekstów wielu popularnych przed laty szlagierów. Dzisiaj Ala jest żoną znanego profesora medycyny Jerzego Woy-Wojciechowskiego i matką słynnych córek, o które starają się wielcy tego świata. W Studni Piosenki zdarzało się, że występował także młodziutki student melioracji Andrzej Rosiewicz.
W roku 1968 z grupą studentów i nie tylko studentów, bo na przykład Magda Umer była jeszcze licealistką, stworzyliśmy kabaret „Abakus”, który występował w warszawskim akademiku przy ulicy Kopińskiej. Byliśmy zapewne nieźli skoro wkrótce zaproponowano nam występy w „Stodole” jako kabaret „Abakus” równolegle z działającą wciąż Studnią. Rok później weterani dawnego kabaretu zgłosili propozycję wskrzeszenia nazwy Kabaret „Stodoła” i powrót do tradycji w oparciu o nasz zespół.
Teksty pisali Janusz Weiss (obecnie redaktor od dzwonienia w nietypowej sprawie) i Andrzej Woyciechowski (późniejszy twórca Radia ZET. Dziś już niestety nie żyje. Ten sam, o którym wspominałem opisując moje spotkanie z Breżniewem). Muzykę komponował Krzysztof Knittel.
O innych postaciach ówczesnej „Stodoły” będę miał jeszcze okazję wspomnieć. Dzisiaj chciałbym opowiedzieć o człowieku, który był dla nas numerem jeden – o Andrzeju Woyciechowskim, a przede wszystkim o jego słynnym poczuciu humoru i refleksie.
Balujemy w restauracji „Krokodyl” na warszawskiej starówce. W jakimś tam momencie Andrzeja „sparło” wewnętrznie, to jest żołądkowo. Przeprasza i pędzi w dół po schodach do toalety. Wszystkie kabiny zajęte. Andrzej szarpie kolejne drzwi. Nagle jedne ustępują, ale w środku siedzi facet. Mina faceta osłupiała. Andrzej, nie namyślając się:
- Człowieku, posuń się , bo nie wytrzymam!
A oto tenże Andrzej Woyciechowski kilka lat później.
Jako architekt – stażysta zarabiałem niewiele. Dorabiałem po pracy w biurze projektowym grając na pianinie w pierwszej ajencyjnej warszawskiej kawiarni „Ulubiona”, druga nazwa „Łowicka”. Dobrze powiedziane – dorabiałem. Moje wynagrodzenie za granie cztery popołudnia w tygodniu było dokładnie trzykrotnie wyższe niż pensja w biurze, a do tego jeszcze „boki”. Graliśmy na cztery ręce z niezapomnianym (też już nie żyje) architektem – pianistą Jarkiem Gajewskim. Oczywiście przy naszym służbowym stoliku każdego popołudnia gromadził się stały tłumek przyjaciół – wielbicieli. Wśród nich Andrzej Woyciechowski.
Jednym z naszych (z Jarkiem) popisowych numerów granych na cztery ręce był marsz żałobny Chopina przerobiony na ostry rag-time. Po wykonaniu utworu podeszła do naszego stolika zaprzyjaźniona (oczywiście!) kelnerka z listem na serwetce od anonimowej panienki z sali. List ten brzmiał:
„Niska tego artysty cena
co kabaret robi z Szopena.
Jak panom przyszło do głowy
tak spieprzyć marsz pogrzebowy”.
Troszkę nas to zafrasowało, ale siedzący obok Andrzej bez słowa sięgnął do bufetu po długopis i kartkę i odpisał:
„Co z pani za kokietka,
żeby pisać na serwetkach.
Może co z tego będzie
jak się pani dosiędzie”.
Nic z tego nie było. Nie dosiędła się.