Już po raz dwudziesty ósmy zasiadam do komputerowej maszyny do pisania mając nadzieję, że anegdotki, które usiłuję wykrzesać z pamięci będą w stanie choć trochę zainteresować, no a może i rozbawić czytelników. Przy tym towarzyszy mi ciągła obawa, że kiedyś przecież skończą się zabawne wspomnienia i wtedy zacznę przynudzać. A może już przynudzam? Tymczasem wokół nie dzieje się w moim życiu nic na tyle zabawnego, aby zainspirować anegdotę współczesną.
Tak sądziłem, dopóki nie pewien telefon…
Trzy lata temu, to jest po trzech latach mieszkania w Szczytnie, postanowiłem zamienić swoje warszawskie mieszkanie na mniejsze. Ot, zachować sobie bazę w mieście, w którym mam rodzinę, a także stałych klientów, dla których wciąż projektuję. Obecne mieszkanie mieści się w kompleksie bloków na warszawskiej Ochocie. Jest niewielkie, na trzecim piętrze, ale posiada własny boks w piwnicy. Odnalazłem numer boksu i tam złożyłem wszelkie niepotrzebne mi w Szczytnie graty, a także rzeczy mojej córki, która mieszka wprawdzie gdzie indziej, ale nie ma tam do dyspozycji pomieszczenia typu graciarnia. Co prawda otrzymany klucz do piwnicznego boksu nie pasował do kłódki, ale kłódkę przepiłowałem i zawiesiłem nową.
Po mniej więcej roku chciałem coś do mojej graciarni dorzucić i znów mi kluczyk nie pasował. Uznałem, że pomyliłem klucze, więc ponownie kłódkę przepiłowałem i założyłem następną.
I oto kilka dni temu dzwoni do mnie córka z informacją, że chciała z mojego mieszkania, a konkretnie z piwnicy wziąć kilka drobiazgów i klucz nie pasuje do kłódki, a przez kraty boksu nie widać jej rzeczy (między innymi roweru). Oczywiście najpierw odruchowo poradziłem, żeby przepiłowała kłódkę, ale po namyśle skierowałem ją do administratora budynku.
I co się okazało? Numeracja boksów piwnicznych nie miała nic wspólnego (jak sądziłem) z numerami mieszkań. Otrzymałem klucz właściwy, ale boks wybrałem sobie czyjś – nie wiem czyj, ale nie mój! Krótko mówiąc, włamałem się do człowieka i tam złożyłem swoje graty. Co więcej, po roku ponownie wywaliłem zacnemu owemu współmieszkańcowi jego kłódkę i znów coś mu dorzuciłem. W końcu obywatel ów miał tego dość i wypieprzył wszystkie podrzucane mu przedmioty gdzieś tam, nie wiem gdzie, bo jest on obecnie na urlopie. Całą sprawę ujawniła moja córka, zgłaszając temat do administracji. Co będzie dalej zobaczę dopiero we wrześniu, po powrocie z urlopu mojego tajemniczego współlokatora (zupełnie nie mam pojęcia kogo tak uparcie uszczęśliwiałem). Jakoś tak ze mną jest, że zawsze muszę narozrabiać.
Wreszcie udało mi się coś współczesnego. Tyle że nie ma tu wielkich nazwisk, więc co to za anegdota o sobie samym?
No ale skoro wspomniałem córkę, to jest to okazja, aby przywołać słynną postać Zofii Rudnickiej, do niedawna primabaleriny Teatru Wielkiego, dziś największej polskiej choreografki, przy tym nie dość, że osoby zgrabnej i eleganckiej, to jeszcze inteligentnej i z poczuciem humoru.
W połowie lat dziewięćdziesiątych reżyser Krzysztof Gradowski (znany z kolejnych „Przygód Pana Kleksa”) kręcił telewizyjny serial dla dzieci „Piosenki z ulicy Słonecznej”. Byłem jednym z dwóch scenografów tego serialu. Grała w nim, pośród innych dzieci, także moja córka, wówczas trzynastoletnia. Serial ten był serialem muzycznym, przepełnionym piosenkami, a choreografię z dziećmi przygotowywała właśnie Zosia. Robiła to wspaniale, przy okazji ucząc dzieciaki współczesnego tańca, między innymi słynnych figur tanecznych Michaela Jacksona. Moja córka Basia uwielbiała te lekcje, a już „Jacksonem” tańczyła nie gorzej niż on sam.
W tym mniej więcej czasie zaproszony byłem wraz z żoną na przyjęcie (prywatkę) do Konstancina pod Warszawą. Miało tam być sporo znanych osób, przyjaciół Marka Perepeczki, bo też gościnny dom należał do jednej z jego kuzynek. Postanowiliśmy zabrać ze sobą dziecko – niech poznaje „wielki świat”.
I oto na ogromnej werandzie – parkiecie zaczynają się tańce. Między dorosłych gości wplątuje się moja córka tańcząc solo, ale za to niebywale. Pomalutku goście schodzą z parkietu, tworząc krąg wokół roztańczonego do nieprzytomności dzieciaka. Wreszcie koniec muzyki. Basia solo na parkiecie. Goście biją brawo. Wówczas ja - dumny tata - wychodzę na parkiet po dziecko ogłaszając głośno i zarozumiale „Podziwiajcie Państwo – moja szkoła”!
A na to ów wstrętny dzieciak równie głośno:
- Nie twoja tato, nie twoja, tylko Zofii Rudnickiej!
Andrzej Symonowicz