Jak to już nieraz pisałem, całe niemal życie spędziłem w Warszawie. Ostatnie dwadzieścia lat w mieszkaniu na dwunastym piętrze (najwyższym) budynku na Ochocie. Dom ten, usytuowany na obrzeżu Parku Szczęśliwickiego, posiada sześć klatek schodowych. Z każdej dostęp do dwunastu pięter plus parter, czyli do trzynastu kondygnacji. Na każdej z nich po cztery mieszkania różnej wielkości. Przyjmijmy zatem, że średnio – czteroosobowe. Zatem w bloku tym mieszka około 1350 osób. Malownicze osiedle przy parku tworzą cztery takie bloki. Mieszka więc na owym niewielkim terenie co najmniej pięć tysięcy trzysta osób. Czyli około jednej piątej, czy może jednej szóstej wszystkich mieszkańców Szczytna. I proszę sobie wyobrazić, że ci ludzie na ogół się nie znają. Ani w osiedlu, ani w bloku. W windzie mówią sobie „dzień dobry”, ale nikogo nie interesuje kto kim jest i co robi. No, jeszcze od biedy możemy coś wiedzieć o sąsiadach z tego samego piętra, ale to wcale nie znaczy, że odwiedzamy się nawzajem. Wystarczy powitanie i kilka grzecznościowych zdań na podeście klatki schodowej, w oczekiwaniu na windę.
I to jest ta anonimowość wielkiego miasta.
Zawsze wydawało mi się to normalne i naturalne. Dopóki nie zamieszkałem w Szczytnie!
I oto jestem w mieście, gdzie większość osób wie o sobie wszystko, lub prawie. Ludzie, mówiąc o kimś, pamiętają czyim jest synem, czy córką. Wiedzą do jakiego przedszkola chodził i gdzie się uczył dalej. A nawet jakim był uczniem!
Początkowo szokowało mnie to, a nawet nieco przerażało. Pomalutku jednak przyzwyczajałem się. Z czasem ów obcy mi obyczaj nawet polubiłem, podobnie jak ludzi, których dane mi było poznać. Za każdym razem kiedy wchodzę do Kauflandu, to przynajmniej kilkakrotnie muszę uścisnąć dłoń temu lub owemu. Podczas gdy w moim „przydomowym”, warszawskim Globim widywałem wprawdzie nieobce mi twarze, ale to jeszcze nie był powód, żeby się jakoś specjalnie bratać.
No i kiedy wreszcie przyzwyczaiłem się do miejscowego, obfitego przepływu informacji wszelakich – kolejny szok. Nagła, totalna eskalacja braku anonimowości! A dlaczego? Bo oto dwa lata temu zacząłem pisać do „Kurka”. Co więcej, każdy felieton ozdobiony jest moją gębą w nagłówku, a wizerunek ten okazał się być rozpoznawalnym. Zdarzają mi się zatem sytuacje, kiedy ten, czy ów poznaje mnie z gazetowej winietki. Niektóre z tych sytuacji bywają zabawne i te, ku rozweseleniu czytelników, opiszę.
Nie dalej jak kilka dni temu, na ulicy, obca mi zupełnie pani nagle zatrzymała się przede mną z okrzykiem: - Czy ja pana znam z „Kurka”? - Pewnie tak – odpowiedziałem grzecznie. A wtedy pani zaczerpnęła powietrza i głośno zacytowała: - Wpadła myszka do kieliszka, potem druga szara myszka… – mój wierszyk dla dzieci, o którym pisałem w jednym z pierwszych felietonów. Prawie dwa lata temu! Co za pamięć. Wzruszyłem się. Pozdrawiam panią serdecznie.
Kiedyś rozpoznał mnie sympatyczny pracownik marketu Kaufland. Od tej pory zawsze witamy się jak znajomi.
Pewnego dnia para moich przyjaciół spod Szczytna udała się do Kauflandu po zakupy. Spodziewali się gości i zamierzali przygotować dla nich wołowinę po burgundzku, to jest mięso duszone w winie. Na półkach sklepowych szukali wina z Burgundii. Bezskutecznie. Wówczas przyjaciel mój, wiedząc, że lubię gotować, a na kuchni francuskiej znam się wcale nieźle, zwrócił się do żony: - Najlepiej zadzwońmy do Symonowicza - powie nam, jakie wybrać wino.
I oto nagle, jak opowiadał mi mój przyjaciel, stanął przed nimi wysoki młody człowiek w firmowym fartuchu i z uśmiechem oznajmił: - Nie musicie państwo dzwonić, ja mogę powiedzieć, jakiego wina używa pan Symonowicz do mięsa; po czym wskazał butelkę Egri Bikawer.
Moich znajomych zamurowało. Ale z porady skorzystali. Bo też prawdę mówił przedstawiciel kauflandowego stoiska. Słyszał kiedyś moją rozmowę z żoną, przy wyborze wina, a że rozpoznał mnie i pamięć ma dobrą…
Pozdrawiam geniusza pamięci – do zobaczenia na stoisku; oczywiście przy półce z hiszpańskim „Sherry”.
Andrzej Symonowicz