W jednym z ostatnich felietonów wspomniałem młodego kryminalistę, którego przezywaliśmy docentem. Pewnego dnia spytałem go jak powinienem zachować się, gdybym z jakichś powodów trafił „pod celę”. Tyle się człowiek naczytał o różnych grypserskich tajnych znakach i rytuałach, że wolałem z góry ubezpieczyć się przed domniemaną możliwością tego rodzaju kompromitacji. Indagowany docent, bez zastanowienia, odpowiedział tak: „Jakby co, to tylko nie kombinuj - BĄDŹ SOBĄ”.
Powiedzonko być może ma wiele zastosowań. Nie tylko w kryminale. Osobiście raczej nie cenię sobie takiego postawienia sprawy. Znam zbyt wiele osób, które z dumą zapewniają, że zawsze „są sobą”. Tymczasem wolałbym, żeby jednak spróbowali być kimś więcej, ponieważ to, co w rzeczywistości sobą reprezentują, to nie jest żaden powód do dumy. Znałem jednak postacie, których „bycie sobą”, zdecydowanie odbiegające od przyjętej normy, wyróżniało je, a nawet stało się powodem przejścia do historii.
O wybitnym aktorze i reżyserze, a także wykładowcy Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie – Aleksandrze Bardinim mówiono, że ma PORAŻAJĄCE poczucie humoru. Rzeczywiście, każda rozmowa z Profesorem, to było przeżycie. Wybitna inteligencja i wiedza. Zawsze warto było wysłuchać co też miał do powiedzenia. Tyle że przy okazji rozmówca musiał wytrzymać adresowaną do niego kanonadę żartobliwych wprawdzie, ale mocno ciętych złośliwości, na które nie każdy potrafił być dostatecznie odporny. Wielu uważało Profesora za bezczelnego zarozumialca i tyle. Tymczasem Aleksander Bardini przeszedł do historii, bo był sobą, a jego drażniący sposób bycia zyskał zupełnie nieznane dotąd określenie – humoru porażającego.
Chyba wszyscy kochamy niezapomnianych Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha. Cóż, że alkoholicy? Ale wybitni! Czynni twórczo. To co zdążyli po sobie pozostawić - zanim wskutek nadużycia odeszli - to dorobek na trwałe zarejestrowany w polskiej historii. Jaś i Zdzichu, dzięki Bogu, byli zawsze sobą. Dawni bywalcy ogródka restauracji „U dziennikarzy”, przy ulicy Foksal w Warszawie do dziś szczycą się tym, że to właśnie któremuś z nich wypił znienacka piwo Janek Himilsbach (miał on zwyczaj bez pytania zabrać komuś kufel piwa i spokojnie dopić go do końca). Inni bywalcy – ci ze SPATiFu - usiłują z niejaką dumą przypomnieć sobie przedziwne „deliryczne” opowiastki Zdzisia. Na przykład jak to kawior wyginął, ponieważ młode bieługi, podróżując w górę rzeki Amur, rozbijają sobie noski o wielką tamę - wzorcową komunistyczną budowlę. Zatem jakimże to szkodnikiem jest Związek Radziecki!
Będąc przy żartobliwych aluzjach odnośnie osiągnięć socjalizmu, warto przypomnieć fantastycznego satyryka przełomu lat 50. i 60. - Mariana Załuckiego. Recytował on na scenkach kabaretowych (Wagabunda, Szpak i późniejsze) własne wiersze w sposób zupełnie przedziwny. Mistrz z lekka jąkał się i ogólnie robił wrażenia nieśmiałego oraz zupełnie nieoswojonego z estradą. Tymczasem my, którzy mieliśmy okazję oglądać go i słyszeć, nie jesteśmy w stanie zapomnieć tego niepowtarzalnego stylu, dzięki któremu to, co autor napisał brzmiało niesłychanie osobiście. Marian Załucki zawsze był sobą.
Kiedy po powrocie z występów w USA (lata sześćdziesiąte) celnicy straszliwie „przekopali” bagaż mistrza, ten - już kilka dni później - na małej, kabaretowej scence wygłosił następujący, bezczelny wierszyk pod tytułem „Do celników”:
Szukacie po kieszeniach, zaglądacie do waliz,
a i tak nie znajdziecie, gdzie ja mam socjalizm.
Andrzej Symonowicz