Mamy oto okres świąteczny. Czyli, według odwiecznej tradycji, okres biesiadny. Czas na spotkania rodzinne oraz towarzyskie. Na sylwestrowy bal, a także rozpoczęcie karnawału. Tymczasem biesiadować nie wolno! No, chyba że na malutką skalę. Zatem skoro nam bawić się zakazano, to chociaż porozmawiajmy o prawdziwym biesiadowaniu. Spróbuję przypomnieć sobie niektóre towarzyskie spotkania sprzed lat, kiedy jeszcze miałem okazję, z racji zawodu, odwiedzać zagraniczne miasta. Jak wiadomo - co kraj, to obyczaj. Niektóre z nich zapamiętałem.
Bardzo często, jako młody człowiek, jeździłem latem do pięknego, niemieckiego Heidelbergu. Na placu przed zabytkowym zamkiem otwierałem stoisko, gdzie przez cały urlopowy sezon sprzedawałem własne, oryginalne obrazki. Oczywiście były to widoczki zabytkowego miasta. Turyści z całego świata dość chętnie kupowali je na pamiątkę, a że było to jeszcze przed dostosowaniem polskiej złotówki do waluty światowej, to przeliczenie niemieckiej marki na złotego było takie, że życzę każdemu podobnych zysków. Odwiedzałem Heidelberg przez kilka lat, toteż poznałem wiele osób. Z niektórymi serdecznie zaprzyjaźniłem się. Zdarzało się niejednokrotnie, że zapraszano mnie do swojego domu. Najczęściej na rodzinne, niedzielne obiady. Jakże wielkie było moje zdumienie i rozczarowanie, kiedy po raz pierwszy udałem się na proszony posiłek. Posadzono mnie w niewielkim saloniku, przy małym stoliczku. Gospodarze podali kawę oraz drobne ciasteczka i rozpoczęliśmy pogawędkę. Zatkało mnie. To tak ma wyglądać obiad? W dołku mnie ssało i odczuwałem niejakie rozżalenie. Aż tu nagle, po wypiciu kawy i zjedzeniu ciasteczek, gospodarze wstają od stolika i zapraszają mnie do dużej jadalni. Tam, w międzyczasie, przygotowano prawdziwy obiad. Obfity i znakomity. Dziwne. Z mojego punktu widzenia było to jakby po deserze. Później oswoiłem się z owym, obcym mi obyczajem, że do biesiadnego stołu zasiada się dopiero po serdecznej pogawędce przy kawie. Tych ciasteczek wcale nie musiałem jeść, były raczej ozdobą. No, ale ja, przy owym pierwszym zaproszeniu, nawpychałem się ich mnóstwo, podejrzewając, że będzie to mój jedyny posiłek.
Z podobnych przyjęć, czyli takich domowych w gronie rodzinnym, miałem także okazję skorzystać w kilku miastach Francji. W tym kraju, niemal z reguły, zaprasza się gości wieczorem. Na kolację. Francuzi są bardzo uczuleni na przestrzeganie zasad savoir-vivre, czyli dobrych manier. Zawsze należy przyjść z kwiatkiem dla pani domu i butelką trunku dla gospodarza. Pewną ciekawostką jest to, że podczas posiłku nigdy nie wstaje się, aby wyjść na papierosa. Palacze muszą wytrzymać te, mniej więcej, dwie godziny. Kuchnia jest zawsze znakomita. Najpierw obowiązkowo zimne przekąski, dopiero później dania gorące. Do dzisiaj pamiętam smak polędwicy wołowej, upieczonej w cieście, jakiej próbowaliśmy z żoną na domowym przyjęciu w Strasburgu. Fakt, że owo party przygotował wówczas zawodowy kucharz, wynajęty przez gospodarzy.
O ile Francuzi mają niejakiego hopla na punkcie tradycyjnych manier, to zupełnie inaczej wyglądają przyjęcia za oceanem. W USA, na przykład, są one na ogół bardzo luzackie i bez zadęcia. Należy przyzwyczaić się do tego, że na takim typowym, amerykańskim party, cały wieczór się stoi. Gospodarz, przy powitaniu, nie poprosi przybysza „proszę usiąść”. Po prostu zaprowadzi go do pokoju, gdzie stoją stoły z jedzeniem, a wokół spaceruje rodzina oraz goście. Oczywiście nie ma mowy o czymś takim, jak zapraszanie do jedzenia. Mało tego. Nawet alkohol każdy sobie sam nalewa. Napisałem o typowych, popularnych domowych party. Naturalnie bywają także przyjęcia przy domowym stole. Ale to bardzo rzadko i zawsze w wyjątkowo wąskim gronie, ponieważ Amerykanie uważają, że do takich spotkań służą restauracje. Mimo że wykształceni mieszkańcy USA potrafią używać noża i widelca na sposób europejski, to w swoim kraju zawsze, zanim zaczną jeść, kroją oni mięsne danie na drobne kawałki. Później odkładają nóż i jedzą potrawę samym widelcem. Prawą ręką. Co do serwowanych potraw, to podobnie jak niemal wszędzie na świecie, najpierw jada się zimne przystawki, a później dopiero dania gorące. Z tym, że zanim cokolwiek dany biesiadnik weźmie do ust, to zawsze najpierw dostanie do zjedzenia talerzyk zielonej sałaty.
Tyle Ameryka. Mam jeszcze trochę miejsca, zatem kilka słów o Szwecji. Jeśli chodzi o kuchnię, to jest to kraj z tradycjami myśliwskimi. Łosina, jelenina, pardwy często goszczą na szwedzkich stołach. Oczywiście także ryby. Zwłaszcza śledź. Tenże podawany jest na dziesiątki sposobów. Także na słodko. Jeden z moich nieżyjących już krewnych - warszawiak otrzaskany z potrawami Szwecji - zawsze kiedy jadł śledzia, zwykłego, polskiego matiasa, popijał go słodką wiśniówką. Taki zestaw, smakowo, przypominał mu Skandynawię. Szwedzi szczególnie uwielbiają biesiadować w dni świąteczne. Mają ich niezliczoną ilość. Na przykład Dzień młodego ziemniaka, albo Dzień śledzia (oba w czerwcu). Oczywiście celebrują także powszechnie obchodzone w Europie święta kościelne. W owe dni zawsze intensywnie balangują w gronie znajomych. Ciekawostką dla mnie jest to, że poza innymi potrawami mają oni jedną szczególną. Obowiązkowe danie podczas absolutnie każdego święta. Jest to tak zwana pokusa Janssona. Dość prosta zapiekanka z ziemniaków, cebuli i anchois. Ze śmietaną i dużą ilością białego pieprzu. Do tego, oczywiście, wódka. Najlepiej nalewka z kminkiem, koprem oraz anyżem. Zbliża się sylwester, więc pokusa Janssona wkrótce zagości na szwedzkich stołach. Życzę moim czytelnikom Szczęśliwego Nowego Roku. U nas przy bigosie.
Andrzej Symonowicz