Czego się nie robi dla Szanownych Czytelników. Jak już w najbliższej okolicy prawie wszystko udało się „obsmarować” (pozdrawiam Panią Zarządzającą Obiektem „Leśniczanka!”), no to trzeba po kolejne wrażenia kulinarne ruszyć troszkę dalej. No i w ten sposób trafiłem do Państwa Środka, czyli Chin. Rzecz jasna nie jechałem w ciemno i poczytałem sobie przed wyjazdem to i owo o chińskiej kuchni, a i używanie pałeczek przećwiczyłem. Przydało się, zarówno czytanie jak i pałeczki! Przez kilkanaście dni udało się przejechać z północnego Pekinu, przez XiAn, Szanghaj – to już na wschodzie, aż po południowy Kanton i sąsiednie Makao oraz Hongkong. Było co oglądać, ale to teraz nas nie interesuje. Coś pan tam jadł?! To jest akurat pytanie jak najbardziej właściwe w tym miejscu. Ooooo… Jadło się i to najróżniejsze rzeczy w najróżniejszych miejscach. Od naprawdę luksusowych restauracji, gdzie ściany pokryte były obrazami starych chińskich mistrzów albo dla odmiany akwariami z różnymi wodnymi żyjątkami do padania na miejscu i na wynos, że o specjalnym rejsie statkiem dla smakoszy nie wspomnę, po małe i całkiem maleńkie jadłodajnie składające się z dwóch stolików, piecyka i łóżka dla właściciela, który przez całą dobę nie opuszcza interesu nawet na chwilę. Jest o czym pisać, oj jest!
Na początek, tak dla porządku warto powiedzieć, że chociaż podobno chińska sztuka kulinarna liczy sobie coś około 8 tysięcy lat to nie ma jednolitej „kuchni chińskiej”. To troszkę za duży kraj. Raczej co innego jada się w północnych Harbinie, a zupełnie inaczej w tropikalnym Kantonie. Jak uważają miejscowi, w Chinach są cztery podstawowe kuchnie: północna kuchnia pekińska, zachodnia seczuańska, wschodnia szanghajska oraz południowa kantońska. Z trzema udało mi się zapoznać niejako osobiście.
Najpierw trafiliśmy do Pekinu, gdzie jak na stolicę przystało wszystko jest wielkie albo jeszcze większe. Teraz, na rok przed igrzyskami olimpijskimi tym bardziej. Pekin, gdyby nie skośnoocy mieszkańcy to w centrum przypomina każde wielkie europejskie miasto, tyle że w skali 3:1. No i restauracji do wyboru, do koloru. Nie czekając, aż trafimy do którejś z nich, wybraliśmy się bardzo późnym wieczorem – w Polsce to już był raczej poranek – na spacerek po okolicznych uliczkach. I nad ranem w najbliższej okolicy było przynajmniej kilkanaście czynnych małych knajpek. Trochę jeszcze zszokowani długim lotem i przeskokiem w zupełnie inny klimat nie bardzo mieliśmy apetyt, ale skusił mnie kucharz wyrabiający w rękach z grubych wałków ciasta niezwykle cienkie i dłuuuugie nitki makaronu. Wszystko to zresztą wirowało w powietrzu. Tenże już ugotowany i z lekka podrumieniony makaron można było zjeść od razu na przykład z jajkiem świeżo ugotowanym w sojowym sosie. Troszkę takie brunatne jajko, no… wzbudzało opory. Ale co tam, z dodatkiem kilku sosów okazało się jak na pierwszy posiłek na chińskiej ziemi zupełnie dobre. No a potem to już poszłoooo! Wiadomo, nie można sobie odmówić w Pekinie kaczki po pekińsku. Jest to, jak każdy wie, kaczka doskonale wyluzowana, z której nie marnuje się nawet sympatyczna główka z dziobem. W każdym razie w Pekinie. Najpierw przy okrągłym stole podano półmisek z podrobami z tejże kaczki w bliżej nieokreślonych sosach. To akurat było zupełnie niezłe, szczególnie z ryżem. Potem uroczyście wjechało kacze mięsko w formie co grubszych wiórków w sosie śliwkowym. Taką porcję zawijało się w placuszki, polewało kolejnym sosem i przy pomocy pałeczek dostarczało między zęby. Duuuża zabawa! Nie każdy bowiem z długonosych potrafił się takim narzędziem posługiwać, innych sztućców nie było a wzięcie dania w rękę (poza owocami morza) jest w Chinach wielkim nietaktem. W sumie naprawdę smaczne. No i w końcu deser – czyli dwudziestoletnie kacze jaja pokrojone w plasterki i otoczone obiecującą galaretką. Mało kto się odważył i bardzo dobrze! Naprawdę pyszny smak bardzo delikatnego pasztetu, gdyby ktoś na to trafił, spokojnie polecam!
Wiesław Mądrzejowski