Kilka dni temu przyszedłem do muzeum i ze zdumieniem stwierdziłem, że na trawniku przy ruinach zamku stoi jakieś małe paskudztwo i wygraża mi kozikiem. Niewątpliwie gnom wylazł spod ziemi i skamieniał - pomyślałem. Jeszcze w szesnastym wieku sądzono - wg germańskich wierzeń - że pod ziemią żyją złośliwe, niewyrośnięte pokraki, które po wyjściu na powierzchnię kamienieją pod wpływem słońca. No to i ja nie miałem wątpliwości. Tym bardziej, że znam kilka starych rycin, gdzie wyobrażano sobie gnomy ze szpiczastymi uszkami, a ten tu w ruinach uszka ma szpiczaste jak u nietoperza. Spytałem więc mądrych ludzi, czy aby mam rację. Odpowiedziano mi, że nie mam, bo to przecież POFAJDOK. No to teraz zdumiałem się naprawdę! Pofajdok z uszkami germańskiego gnoma i z dwoma przerośniętymi ząbkami od królika Bugsa? Tu na Mazurach? Wiem, że owych Pofajdoków jest już w mieście kilkanaście. Postanowiłem zatem zrobić sobie spacerek i zobaczyć jak też wyglądają pozostałe ozdoby miasta.
Pierwsze dwa - na ławeczce przy placu Juranda - to sympatyczne, młode chłopaczki o swojskich buźkach. W porządku. Akceptuję. Ten, który ucieka z więzienia podobny. Od razu widać, że z tej samej rodziny. Ten, co ścina drzewo jest jakby trochę starszy i źle mu z oczu patrzy, ale w każdej rodzinie może trafić się wuj wredny i z siekierą. Natomiast wyrośnięty nieco Pofajdok na świni wydał mi się jakby podejrzany. No bo skąd mu się wzięły owe koszmarne dwa ząbki i szpiczaste uszka? No, ale tu dziwny wygląd mogłem jeszcze usprawiedliwić tym, że nasz chłopczyk najzwyczajniej się ześwinił. Gorzej z dziwolągiem przy hydrancie. Wygląda jak przebrany za strażaka debilny uciekinier od „czubków”. Obok powinien stać drugi, przebrany za Napoleona i mielibyśmy komplet. Dalej, na skrzyżowaniu ulic mamy gnoma rozciągniętego na kształt glizdy. Tu o tyle jest w porządku, że część owego znajduje się pod ziemią, czyli w zgodzie z gnoma powołaniem. Najpaskudniejszy wydał mi się taki jeden na ścianie banku. Postać jak z tandetnych, przedwojennych kreskówek. A w dodatku też z gnomów.
Po tym wszystkim miałem już dość wycieczki. Miasto opanowały paskudne potworki. Z germańsko - skandynawskich mitów. Tak brzydkie, że nawet nie śmieszne.
DLACZEGO?!
Przy okazji owego spaceru zauważyłem, jak wiele zupełnie fajnych pomysłów dotyczących wyglądu i promocji miasta zostało spieprzonych przez niedopracowanie, czy po prostu brak artystycznej wrażliwości realizatorów.
Ładny, zrobiony ze smakiem park wokół jeziora małego. Ale park ten łączy się z terenem rekreacyjnym przy jeziorze dużym. A ten jest już z zupełnie innej bajki. Jakby z innego miasta. Pusty, żółty plac między zabytkowymi budynkami ratusza i kościoła baptystów, do których to zabytków tak przystaje jak szklanka bimbru do butelki ze starym winem. Brak zapowiadanej wysokiej i gęstej zieleni powoduje, że bez właściwego tła parkowa rzeźba chluby miasta - Krzysztofa Klenczona wygląda smutno i rachitycznie, a jej bohater tylko dzięki trzymanej w rękach gitarze, nie kojarzy się z szatniarzem, który stojąc przed metalowym wieszakiem czeka na gości.
Na końcu owej klinkierowej promenady mamy pomalowane na biało molo. Pośród drzew. I to jest piękne i stylowe. I plaża też. Tylko dlaczego na tej plaży całkiem zmyślny obiekt do zabawy dla dzieci jest taki kiczowaty. Sporo widywałem plażowych realizacji dla milusińskich. Zwłaszcza nad morzem. Wiem na pewno, że kiczowata kolorystyka nie jest w tym wypadku obowiązkowa.
Oj, nie jest łatwo spacerować po Szczytnie.
Andrzej Symonowicz