Jeszcze kilka dni i znów doczekamy świąt Bożego Narodzenia. Kiedy piszę felieton - tydzień wcześniej - jest śnieżno i mroźno. Może tak będzie i w dni świąteczne? Wobec powszechnie nagłaśnianego przez media „globalnego ocieplenia” byłby to ewenement. Rzecz niebywała! Tylko że w ostatnich latach owa modna i zapewne kosztowna (ogromne wydatki na stosowne badania) teoria jakoś się nie sprawdza.
Jeden z moich przyjaciół, zeszłej zimy, podróżował po Ukrainie. Mróz był siarczysty. Opowiedział mi, że w ukraińskiej stolicy usłyszał, czy też przeczytał następującą opinię: „jeszcze kilka lat takiego globalnego ocieplenia i po Kijowie będą chodzić pingwiny”.
Święta Bożego Narodzenia na ogół spędzamy z rodziną. Ja także, choć kilkakrotnie świętowałem poza domem. Przed wieloma laty zdarzyło mi się nawet spożyć wigilijną kolację na pokładzie samolotu. W gronie zupełnie obcych ludzi - pasażerów. Był to wieczorny lot do Madrytu, dwudziestego czwartego grudnia, gdzieś tak pod koniec lat siedemdziesiątych. Samolot należał do hiszpańskich linii lotniczych „Iberia”. Hiszpania, jak wiadomo, jest krajem bardzo katolickim, toteż i podróż przygotowano na sposób tradycyjnie świąteczny. Pasażerom podano po kilka postnych potraw wigilijnych. Kapitan złożył wszystkim życzenia, a z głośnika popłynęły świąteczne melodie. Na koniec stewardessy, przybrane w czerwone czapeczki, wręczyły podróżnym paczuszki z prezentami.
Piękne, nastrojowe święta przygotowywano dla bywalców Domu Architekta SARP w Kazimierzu Dolnym. Kilkakrotnie korzystałem z gościnności owego pensjonatu. Szczególnie, że spotykałem tam mnóstwo starych przyjaciół, którzy tradycyjnie przyjeżdżali na święta do Kazimierza. O jakiejkolwiek samotności nie mogło być mowy. Poza tym do tradycji należały świąteczne odwiedziny w zaprzyjaźnionych domach tamtejszych malarzy. To było coś! A jakąż wytrzymałą należało mieć wątrobę, aby szereg takich wizyt przeżyć! Dziś zapewne już bym nie sprostał.
Odwiedzaliśmy nie tylko malarzy. Obok Kazimierza, w zabytkowej wsi Męćmierz - zamieszkałej głównie przez artystów i naukowców - ma swój wiejski dom Daniel Olbrychski. Daniel, w latach osiemdziesiątych, zwykł był przychodzić na obiad do sarpowskiego pensjonatu. Bywało, że umawialiśmy się, w wąskim gronie znajomych, na wieczór w jego chacie. A to już była atrakcja ogromna. Przez dom Daniela przewijało się mnóstwo znanych artystów. Część z nich przyjeżdżała w odwiedziny na kilka dni, inni wpadali na jedno nocowanie. Daniel cierpliwie karmił i poił całe to towarzystwo, a my - sarpowscy rezydenci - mieliśmy z tego tytułu wiele uciechy. Zwłaszcza panie cieszyły się, gdy jednym z gości bywał Janusz Stokłosa. Bo też jak on wspaniale tańczy!
Opisując świąteczne atrakcje nie można zapomnieć o mikołajowych prezentach. No właśnie - mikołajowych. W moich latach dziecięcych prezenty wręczało zawsze dwóch łaskawców. Jednym był popularny w całym świecie katolickim - Święty Mikołaj, drugim - niejaki Dziadek Mróz. Ten pierwszy przynosił prezenty do domu. Ten drugi przychodził do przedszkola, a także bywał na uroczystych, zakładowych „choinkach dla dzieci”, w miejscu pracy Tatusia.
Z tymi zakładowymi imprezami wiąże się pewna rodzinna anegdota. Na jednej z takich uroczystości wytypowano mnie, sześciolatka, w imieniu wszystkich dzieci, do podziękowania Dziadkowi Mrozowi. W odpowiednim momencie wystąpiłem więc i wygłosiłem stosowny tekst, dziękując gościowi za liczne paczki i za… cebulę. Nastąpiła pewna konsternacja, bo nikt nie rozumiał o co chodzi z tą cebulą. Tymczasem dzień wcześniej otrzymaliśmy w domu paczkę od rodziny, gdzie poza innymi wiejskimi smakołykami, wolne miejsca, dla uszczelnienia zawartości pudła, poupychano dorodną cebulą. No i te wszystkie świąteczne paczki po prostu mi się pomieszały.
Andrzej Symonowicz