Zawsze ceniłem ludzi obdarzonych wyczuciem humoru sytuacyjnego. Czyli takich, którzy potrafili błyskawicznie i dowcipnie zareagować na zaistniałą sytuację. Spointować ją.
Pod koniec lat sześćdziesiątych studiowałem na wydziale architektury Politechniki Warszawskiej. Rysunku i malarstwa uczył nas pan profesor Eugeniusz Szparkowski. Pozornie człowiek zimny i oschły. Ale tylko pozornie.
Na co dzień zajęcia prowadzone były przez asystentów. Profesor bywał od czasu do czasu. Budził respekt. Przechadzał się między sztalugami komentując – na ogół złośliwie – wysiłek twórczy przyszłych artystów.
Pewnego zimowego dnia – na pewno zimowego, bo było to w karnawale - na zajęcia z rysunku pobiegłem na górę (pracownia rysunku i malarstwa mieści się na najwyższym piętrze wydziału architektury przy ulicy Koszykowej) w przebraniu księdza. Kilka dni wcześniej mieliśmy karnawałowy bal przebierańców, na który pożyczyłem koledze sutannę (miałem takową pośród innych przydatnych kostiumów). Tego dnia kolega odniósł mi ją na zajęcia, a ja dla ogólnej rozrywki wdziałem ów strój. Specjalnego wrażenia na nikim to zresztą nie zrobiło. Wiadomo, studencki narodek zawsze nieco porąbany jest.
Na zajęciach z rysunku martwa natura. Asystenci krążą pośród studentów, udzielają porad. Też rysuję, dawno zapomniałem jak jestem odziany. I nagle ogólny popłoch. Na salę wszedł profesor Szparkowski. Trochę głupio mi się zrobiło z powodu stroju, ale trudno – rysuję, staram się.
Przyszła kolej na mnie. Pan profesor podchodzi, przygląda się… twarz kamienna. Wreszcie ocena pracy:
- Dobrze… bardzo dobrze…
I po chwili, jakby od niechcenia:
- No, ale pan pracuje z Pomocą Bożą.
Wspomnę jeszcze nieraz ludzi związanych z moją uczelnią. Była to galeria typów niezwykłych. Określenie to dotyczy moich wykładowców – choćby taki profesor Hryniewiecki, na którego wykłady przychodzili ludzie z miasta jak na spektakl jednego aktora, jak i kolegów studentów. Oryginały i talenty.
Bo kto na przykład wie, że słynny pisarz Waldemar Łysiak, w owych latach mój kolega z roku – młodzieniec wszechstronny i temperamentny, poza innymi zdolnościami obdarzony był niewątpliwym talentem wokalnym, z powodzeniem startując w eliminacjach festiwalu młodych talentów organizowanych przez zespół Niebiesko-Czarnych. Przez wiele lat miałem na taśmie amatorskie nagranie kołysanki „Summertime” wykonanej w moim mieszkaniu, przez Waldka, z towarzyszeniem fortepianu. Przy kolejnych przeprowadzkach gdzieś mi to nagranie przepadło.
I jeszcze jeden przykład dowcipu sytuacyjnego.
Pewnego dnia jechałem tramwajem. Warszawa, Marszałkowska – samo centrum. Do tramwaju wsiadł Wiesław Gołas - aktor w owym czasie przesławny i rozpoznawalny. Oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę z sensacji jaką wywołał swoim wejściem. Spokojnie rozejrzał się, wybrał z tłumu kobiecinę wpatrzoną weń jak w tęczę i obróciwszy się w jej stronę uprzejmie spytał:
- Czy byłaby pani łaskawa powiedzieć mi, kiedy powinienem wysiąść, żeby to była Marszałkowska róg Alej Jerozolimskich.
To były jeszcze dwa przystanki. Kobiecina z niezwykłym przejęciem dopilnowała, aby artysta nie pomylił drogi i wysiadł w porę. Zupełnie nie przyszło jej do głowy, że to był żart. Żart abstrakcyjny, ponieważ w Warszawie każdy, niekoniecznie warszawiak, wie dokładnie, gdzie znajduje się skrzyżowanie Marszałkowskiej i Alej, centrum miasta, a już na pewno trudno posądzić o brak takiej wiedzy słynnego warszawskiego aktora.
Wiesław Gołas. Nie dość, że znany z ogromnego poczucia humoru to jeszcze - jak się okazało - niebywale ludzkie chłopisko. Przecież ta kobieta zapewne do dzisiaj wspomina, jak to miała okazję pomóc znanemu aktorowi.
Andrzej Symonowicz