odc. 109
Niewiele turystycznych atrakcji pozostało w Mieszcznie na początku XXI wieku. Pechowa historia tego miasteczka nie obdarzyła go znaczącymi zabytkami. Nie tylko dlatego, że jak większość z nich stały się ruinami po wojnach, powstaniach, odbudowach, reformach i innych ulubionych rozrywkach ludu zamieszkałego obecnie pomiędzy Bugiem a Odrą. Cenne i być może zabytkowe dziś budowle rozsypały się w Mieszcznie szczęśliwie już wiele, wiele lat temu, choć, trzeba przyznać, czasem też z udziałem armii niecałkowicie zaprzyjaźnionych, w najróżniejszych mundurach od wieków maszerujących sobie przez Mazury w tę i we w tę. Taki bowiem urok Mazur, że każdy się tutaj pcha proszony lub też niezbyt dobrze widziany przez tubylców. Pewną szansę dla Mieszczna stworzył promowany obecnie przez pedagogiczną władzę pisarz, który pod murami tego miasteczka umieścił jedną z kluczowych scen narodowej epopei. Z wdzięczności doczekał się popiersia, a mury zostały prawie rozebrane. Ot, taka miejscowa logika dziejów. Innych atrakcji turystycznych historia nie zdołała do Mieszczna dostarczyć. Jak nie zabytki, to może piękno mazurskiego krajobrazu? Z tym już jest trochę lepiej, bo niewiele miasteczek może się pochwalić w centrum miasta dwoma jeziorami. W dawnych, bardzo dawnych czasach, gdy w ówczesnym Mieszcznie mówiono jeszcze innym językiem, jeziora te były atrakcją nie tylko lokalną. Kto dziś wpadłby na pomysł, aby tuż pod ratuszem lądował codziennie wodolot stałej linii lotniczej pomiędzy stolicą kraju - a nie była to Warszawa - a najbardziej na wschód wysuniętym regionem kraju, także dziś stanowiącym najbardziej tym razem na zachód wysuniętą prowincję innego kraju. Bynajmniej też nie jest to Polska. A na starych fotografiach można zobaczyć i samoloty, i przystań, liczne żaglówki, kajaki, pomosty, orkiestry, pływaków w mikrych slipkach, jakich dziś nie odważyłby się założyć najbardziej bezpruderyjny plażowicz. Nie za takie wybryki można trafić na listy układane we właściwych instytucjach zajmujących się kształtowaniem właściwej postawy, moralnej jak najbardziej.
Ale w końcu po wielu, wielu latach udało się! Kilkanaście lat temu Mieszczno trafiło po raz pierwszy na czołówki gazet! Takiej atrakcji turystycznej jak dwa zamknięte dla kąpieli i brudne jeziora w centrum mazurskiego miasta nie było nigdzie! Zaczęły pojawiać się coraz liczniejsze wycieczki, wielu turystów udających się w głąb Mazur specjalnie zbaczało z trasy i zatrzymywało się w Mieszcznie, fotografując się na tle tej niezwykłej atrakcji. Rozwinął się handel, co obrotniejsi tubylcy uruchomili linię napełniania butelek wodą prosto z jezior. Kolejne rządy Długala, Dyrektora, Chruściela i znów Długala starały się nie zaprzepaścić tej szansy. Doprowadzono prawie do ideału. Nie tylko samo zamoczenie się w jeziorach, ale nawet wypłynięcie na nie w czymś pływającym stało się niebezpieczne dla życia i zdrowia. Świat obiegły mrożące krew w żyłach filmy utrwalające ryzykanckie wyczyny nieustraszonych tubylców, którzy na oczach licznych gapiów podejmowali próby przepłynięcia jeziora łódką, a nawet żaglówką! Wodę pobieraną z jezior zaczęto sprzedawać jako gotowy roztwór do wywoływania zdjęć. Miał on jeszcze tę dodatkową zaletę, że zdjęcia w nim wywołane zachowywały specyficzny aromat. I wszystko byłoby nadal pięknie, gdyby nie nieodpowiedzialna decyzja o wejściu naszego pięknego kraju do Europy. Powoli pompowane pieniądze oczyszczały procesy produkcyjne mieszczneńskich przedsiębiorstw, ścieki z ulic zawierały coraz mniej ołowiu. Na jeziorach pojawiły się łabędzie i - trudno, trzeba to napisać -
kaczki! Podobno nawet wyłowiono jakieś ryby, ale, zastrzegam się, tylko podobno.
I w końcu ostatnio, na i tak uciemiężoną licznymi obowiązkami głowę pani Dolińskiej spadł ostateczny cios.
- Potwierdziło się … - Kowalski z grobową miną wszedł do gabinetu szefowej, trzymając w ręku wydruk jeszcze ciepłego maila prosto z sanepidu. Pani Dolińska zbladła i osunęła się w głąb przepastnego fotela.
- Niemożliwe… - wyszeptała zbielałymi wargami. Ta kobieta, która potrafiła bez mrugnięcia
okiem odpierać ataki rozjuszonej opozycji, ruchem jednego palca uruchamiać wielkie przedsięwzięcia logistyczne, tego już nie przetrzymała. Rozległ się zwyczajny babski szloch...
- Iiiii… iiii… i nic się nie da zrobiiiiić…?
- Niestety, nic. Badania powtórzono trzy razy, duże jezioro nadaje się do kąpieli! - Kowalski spuścił głowę, nie mogąc patrzeć na łzy, a i jemu samemu oczy jakoś zwilgotniały.
- No i co my teraz zrobimy? Kto by się spodziewał? Cholerna unia! - pani Dolińska powoli przychodziła do siebie. - Odebrali nam naszą największą atrakcję! Kto teraz zajrzy do Mieszczna i zostawi tu swoje pieniądze?! Padnie nasz cały budżet! Takich jezior, gdzie można pływać są tu tysiące!
- Ale ta zgoda jest tylko warunkowa… - starał się pocieszyć Kowalski, a ideał sekretarki, czyli panna Ania postawiła na biurku szefowej szklankę parującej herbatki z melisy.
- No i co z tego, że warunkowa? W zeszłym roku o tej porze już wszystkie radia i telewizje w Polsce i w Europie trąbiły, że jedyne trujące jeziora na Mazurach są w Mieszcznie. A teraz nic. Cisza!
- Może się jeszcze sinice wylęgną? - nie tracił nadziei Kowalski.
- Gdzie tam. Zobacz jak leje! - wskazała za okno. - Musimy coś zrobić, i to szybko!
- A Rysio Bańka aż pieje z radości! Chyba w końcu przynajmniej raz zarobi na tych swoich wodnych gratach. Słyszałem, że ceny za wynajem ustalił wyższe niż na stawach w Wilanowie, o Mazurach nie wspomnę.
- Dziwisz mu się? Jaka to atrakcja pływać tam, gdzie wszyscy. Tutaj nikt nie odważył się wyjść na wodę od dziesięciu lat. To dopiero jest atrakcja… westchnęła.
- To może my…, no wiesz… Jakoś plażę zrobimy zagospodarujemy? Jakieś kioski, leżaki czy przynajmniej wygrabimy piasek? Coś też nam skapnie.
- Eee, nie ma sensu. Przeczekamy. Może jednak te sinice… - w twardej duszy pani Dolińskiej coś wyraźnie pękło.
Marek Długosz