odcinek 161
Było pięknie, jak to na Mazurach latem. Słońce pracowicie świeciło, albo padał deszczyk, wiatr przewracał na jeziorach fale, a czasem i drzewa, ryby jak to latem nie brały. Na niewielkim pomoście wciśniętym pomiędzy trzciny jednego z podmieszczneńskich jezior dwaj wędkarze rozkładali swój sprzęt. Z początku lekko bocząc się, gdyż żaden prawdziwy moczykij nie lubi, gdy ma obok konkurencję. Ale trudno, pomost był otwarty, każdy mógł sobie z niego kij pomoczyć. W końcu nikt nikomu nie przeszkadzał, było dostatecznie szeroko.
- Pan miejscowy? – zagadnął w końcu starszy wędkarz ubrany w modny nad wodą plamiak z dziesiątkami kieszeni i kapelusz „pustynna burza” ozdobiony flagą wiodącego mocarstwa.
- Taak, z Mieszczna – mruknął niechętnie młodszy, bo w końcu czym się tu chwalić? Nie patrząc na sąsiada, uzbrajał długie wędzisko w skomplikowany zestaw haczyków, spławików i innych urządzeń niezbędnych do rybobójstwa.
- Ja z Warszawy… - uśmiechnął się starszy.
- Nie szkodzi, dużo tu ludzi przyjeżdża, szczególnie latem – miejscowy nie miał uprzedzeń.
Na chwilę zapadło milczenie, obaj starannie dobierali przynęty, mocując je na haczykach.
- Pan na leszcza? – warszawiak pracowicie nawlekał kolejne ziarna kukurydzy.
- Nie, na lina. Podobno biorą. – miejscowy wykonał obszerny zamach, a żyłka rozwinęła się na kilkadziesiąt metrów lądując w zacisznej zatoczce.
- Mówi pan? Lina tu można dostać? – warszawiak skrzywił się z powątpiewaniem.
- Można. Podobno… - zastrzegł się miejscowy – tylko trzeba wiedzieć gdzie.
Przez chwilę trwała cisza. Przerwał ją ostry dźwięk klaksonu dobiegający od strony zaparkowanego na brzegu samochodu.
- To pana?– zaniepokoił się miejscowy.
- Mój… - warszawiak spokojnie zarzucił spławik pod trzciny.
- I co, nie kradną przypadkiem? – dźwięk klaksonu stał się intensywniejszy.
- Nieee… Gdyby kradli to byłby wrzask – spokojnie wyjaśnił warszawiak.
- Wiedziałem gdzie jadę, założyłem potrójne zabezpieczenia. Trzy lata temu w tym miejscu zawinęli mi golfa – wyjaśnił szczególną ostrożność.
- Ale wyje…
- Bo ma wyć. Dokładnie co dwadzieścia minut – warszawiak spojrzał na zegarek. – Jak skubańcy usłyszą alarm raz i drugi to sobie ten teren odpuszczą. Wolą spokój.
- A jakby nie? – miejscowy miał wątpliwości.
- To mają drugą niespodziankę, wysokie napięcie na karoserii. Taki drobny trik. Już raz się nacięli, pod Ostrołęką. Tam też kradną, a wrzask był taki, że z kilometra było słychać – pochwalił się miłośnik samochodowej techniki.
- No to faktycznie, masz pan spokojną głowę – zgodził się miejscowy – chociaż właściwie niepotrzebnie. Ostatnio trochę mniej kradną.
- Właśnie to trochę. To dla mnie akurat zasadnicza różnica. A tak przy okazji to zawsze się zastanawiam dlaczego akurat tutaj u was w Mieszcznie tak kradną czy kradli te samochody. Bo Warszawa to ja rozumiem, no inne wielkie miasta, ale w takiej dziurze…?
- Panie! Nie taka znowu dziura, jak na Mazury to nawet spore miasto – obruszył się miejscowy – A jak się nie podoba to po co tylu warszawiaków się tutaj pcha przez całe lato? Żeby się tego samochodowego złomu pozbyć?!
- Niech się pan nie obraża, ja naprawdę lubię tu przyjeżdżać, tak mi się tylko powiedziało. Sam widzę jakie tu zmiany, chodniki w Mieszcznie, ławeczki, elewacje. Europa! – warszawiak nadrabiał swoją niezręczność.
Miejscowy zaciął wędkę, na końcu długiego kija trzepotała maleńka uklejka.
- I ryby też biorą – pochwalił warszawiak.
- Przyjedź pan za rok, w środku Mieszczna będziemy ryby łapać – pochwalił się miejscowy.
- Coś pan, w tych śmierdzących sadzawkach?
- Póki co jeszcze trochę, ale widział pan tę fontannę na jeziorze w mieście?
- Nie, jaką fontannę? – zdziwił się warszawiak.
- No tę, co ma wodę natleniać i czyścić. Nawet w Warszawie takiej nie macie! Na pięć pięter sika!
Zdziwiony warszawiak oderwał wzrok od spławika i nie zauważył ostrego brania.
– Od tego ma się woda oczyścić?
- Jasne! I ryby będą jak krokodyle, sam pan zobaczy - chwalił się miejscowy. – Siądziesz pan z wędką nad brzegiem, obok stoisko z beczkowym żywcem na ochłodę, od fontanny delikatna falka, tylko łapać! – rozmarzył się.
- No wie pan, zazdroszczę. Nigdy bym się nie spodziewał! W takim Mieszcznie można, a u nas ze wszystkim się grzebią i grzebią! - zauważył w końcu przytopiony spławik i po chwili spora płotka powędrowała do obszernej siatki.
- Mam dzisiaj farta! – ucieszył się.
- Fakt, ładna sztuka, a mnie już z pół godziny nawet nie skubnie.
- Co!? Pół godziny? Cholera, a mnie się alarm nie włączył! Coś tam nie gra! – warszawiak rzucił wędkę i ciężko pognał, dudniąc wysokimi buciorami po pomoście.
Miejscowy uśmiechnął się lekko i spokojnie zarzucił w opuszczone przez warszawiaka miejsce.
- Cholera! Ukradli! Panie, wóz mi ukradli! Prawie nówka! I takie zabezpieczenia! – z brzegu dolatywały rozpaczliwe wrzaski.
A nie mówiłem, że Mieszczno to Mieszczno a nie jakaś Warszawa– mrugnął okiem miejscowy.
Marek Długosz