odcinek 173
Jest taka całkiem spora grupa osób, które uwielbiają oglądać telewizję. Podobno to naprawdę niemały elektorat! Trudno w to uwierzyć, ale stare przysłowie mówi, że głupich nie sieją, sami się rodzą. Ciężko wyczuć, czy to tylko zwyczajna powszednia głupota czy też poważna choroba. Jeżeli choroba to jest problem, bo jak to leczyć? Nasz Narodowy Fundusz Zdrowia – oby konał jak najboleśniej – nie przewiduje takiej jednostki chorobowej i nie sfinansuje leczenia. Jeżeli więc ujawnią się symptomy uzależnienia od TV, to kuracja będzie niestety kosztowna! Nie mniejsza też podobno liczba potencjalnych pacjentów cierpi na tak zwane „parcie na ekran”, czyli zrobi wszystko, aby możliwie jak najczęściej pokazywać się w szklanym okienku. W tym wypadku rokowania są podobno o wiele gorsze. Choroba ma charakter chroniczny i niestety zakaźny. Szczególnie często ujawnia się wśród klasy pasożytniczej nazywanej tradycyjnie „politykami”. Jest to określenie mylące, pochodzące od starożytnego politea, czyli porządek. Czy widział ktoś kiedy porządnego polityka? Wniosek – nawet starożytni się mylili.
W naszym małym Mieszcznie jak dotąd polityczna choroba telewizyjna nie rozwinęła się na większą skalę. Po prostu coś, co nazywano z rozpędu „telewizją lokalną” praktycznie nie istniało, gdyż zasięg tego kanału w porywach sięgał do krewnych i znajomych królika. No, z tymi znajomymi to nawet chyba przesada. Tak więc nasi lokalni politycy, chcąc się w miarę efektywnie wypromować, muszą przede wszystkim utrzymywac dobre kontakty z niezwykle rozwiniętą prasą lokalną. Niektórzy ryzykują ostro, aby ich nazwisko ukazało się na tak zwanych łamach, nawet w rubryce kryminalnej. Cóż bowiem łatwiejszego niż nawalić się jak stodoła i ruszyć rowerkiem w trasę, o której każde dziecko w Mieszcznie wie, że jest codziennie patrolowana przez „drogówkę” z tej racji, że dwa razy dziennie pokonuje ją wojewódzki szef wszystkich policjantów. Z rozpędu podobno też zainstalowano niedawno na tej trasie przenośny radar, co skończyło się dość kompromitującą fotką. Na szczęście jak się po dokładnych oględzinach okazało, marnej zupełnie jakości. Sprawa umarła więc śmiercią naturalną. Ale zwykły obywatel ma przecież konstytucyjne prawo do ujrzenia swoich inicjałów pod hasłem „rekordziści” i z godnym uwagi urobkiem przekraczającym przynajmniej 3 promile! Źle czy dobrze, ważne że po nazwisku – tego hasła trzyma się każdy rozsądny polityk, także lokalny i nawet były.
Nic więc dziwnego, że w porze poobiedniej nad małymi filiżankami espresso zasiedli w uroczej kawiarence „Teina” dwaj zasłużeni niezwykle dla Mieszczna byli wybitni lokalni politycy, czyli Długal i Chruściel. Zamówili jak to w kawiarni wypada po małym piwie i na wstępie pogrążyli się w uważnej lekturze.
- No popatrz, kto by pomyślał… - westchnął Długal, odrywając się od pasjonującej lektury, jaką był niewątpliwie kolejny esej Wójcika.
- Powiem ci, że nawet, nawet. Rozwija się chłop w tej stolicy. Tyle że słyszałem, że mu to wszystko pisze ta była sekretarka z Zarządu Ogródków, którą podebrał Dolińskiej i zabrał ze sobą. Jak tam jej było? – poskrobał się po rzadkiej już czuprynie Chruściel.
- Grochowska, Ania Grochowska – Długal mlasnął językiem – ma laska klasę!
Pokiwali ze zrozumieniem głowami na wspomnienie energicznej i niezwykle efektownej sekretarki.
- To se ne wrati – westchnął Długal.
- Co ty tam wiesz, wczytaj się dobrze między wierszami! Wójcik, czyli Grochowska daje wyraźnie do zrozumienia! Dni Samych Swoich w koalicji chyba są policzone. A wtedy… - zatarł ręce Chruściel.
Długal spojrzał uważnie na obwisłe policzki, zmięty krawat i wytartą marynarkę byłego konkurenta.
- W Warszawie to różnie może być, masz rację. Ale u nas? Fiuuuu… - zagwizdał. Okopali się Sami Swoi jak na wojnę! Wójcik, Dolińska, Toczek, Boryński… - wymieniać dalej?
- To dlaczego Wójcik piszczy jak myszka? Ideologię dorabia do normalnego ustawienia kolesiów pod kolejny przekręt. Przecież sto razy lepsze numery robili bez takiego mydła? – Chruściel wietrzył jak zawsze jakiś podstęp.
- O tego Marynarę ci chodzi, co?
- No właśnie, różnie gadają. Nawet u mnie w lesie na zadupiu niektórzy zaczynają sobie przypominać gdzie w czterdziestym piątym to i owo zadołowali – Chruściel pochylił się nad stolikiem i ostatnią kwestię przedstawił teatralnym szeptem.
- No wiesz… - obruszył się Długal – Nic znów takiego wielkiego się nie stało, jakiś tam nadpalony stóg… Podobno już nawet namierzyli jakiegoś pijaczka co sobie przysnął w stogu i na papieroska nie chciało mu się dalej odejść.
- Gdyby tak było, to Wójcik by się z literaturą piękną na tak zwanych łamach nie wygłupiał, nie usprawiedliwiał, ideologii do przekrętu nie dorabiał. Zwyczajnie strach chłopców obleciał. Sami Swoi niby mocni, ale czerwonego kura chłop zawsze się bał i bać będzie. Marynara w historii mocny jest podobno nieziemsko! Wie co kogo boli!
- Nie wierzę! Plotki! – machnął ręką Długal. – U nas nie Sycylia, Marynara nie mafioso…
- A tych trzech w czarnej woł… chciałem powiedzieć w czarnej toyocie? To po co się po nocy po polu Burzyka kręcili? Co? Tak sobie, dla pięknych widoków? Coś w tym musi być. Robi się u nas nieciekawie! – wydął wargi Chruściel.
- Właściwie to masz trochę racji. Z tym nielegalnym ZOO koło naszego tajnego podziemnego dworca też niby nic nie było, ale ciągle szukają, szukają…
- No widzisz, jeszcze ciekawe rzeczy nas tu czekają, czuj duch! Wszystko możliwe! – z nadzieją znad kufla zerknął Chruściel.
Marek Długosz