odcinek 174
W tak zwanej opinii publicznej Mazury to kraina słoneczno – deszczowa, bo przecież gdy turysta tu zjeżdża, a turyści przecież taką opinię kształtują, to albo tu leje, albo pali słońce. A dla turysty nie ma sprawy ważniejszej niż pogoda. No może jeszcze rozrywki. Oczywiście, dla tak zwanego prawdziwego turysty najważniejszą rozrywką i w ogóle racją pobytu na Mazurach jest kontakt z jej piękną, dziką i nieskażoną cywilizacją przyrodą. Tylko że takiej już po prawdzie na Mazurach nie ma. Więc żeby przy życiu utrzymać jeszcze tę nieliczną jak mamuty grupę prawdziwych turystów, bardzo proszę zbyt szeroko nie rozpowszechniać informacji o brakach w nieskażonej przyrodzie.
A co robi turysta normalny, nie zmamuciały? Po co pcha się do nas z gwarnej Warszawy, zapchanej Łodzi, zadymionego Śląska czy z innej egzotycznej krainy? Czy ktoś zwrócił uwagę, że najmniej turystów na Mazurach pochodzi z oszczędnego Poznania (krakowscy centusie czasem tu bywają, widziano nawet w Mieszcznie) czy biednych Kujaw? Ciekawostka przyrodnicza.
Ale wracajmy do rozrywek po jakie tu tak zwany turysta się pojawia. Na Mazurach normalnych, czyli takich, gdzie są jeszcze czyste w miarę lasy i jeziora, turysta moczy się, co ambitniejsi nawet topią siebie i innych, obżera, zapija rzecz jasna, bawi też. A jakże. Tylko jak i gdzie? I co z tego mają tubylcy? Są takie miejsca, znane niektórym, gdzie i tubylcy czasem mogą się też zabawić, nie tylko na sponsorowanych bezpłatnych piwnych zgromadzeniach wpisywanych w „plan pracy” tzw. domów kultury. W okolicach Mieszczna ulubioną rozrywką przybyszów z Polski jest od kilku lat sport dość ekstremalny, czyli rozbijanie samochodów. Od początku maja aż po wrzesień, nie bacząc na koszty i całość własnych członków próbują przybysze tej zabawy w różnych stylach. Rozróżniamy tu przede wszystkim tak zwany styl dowolny i styl obowiązkowy. Zaczyna się rzecz jasna od podstaw, czyli stylu obowiązkowego. Obowiązkowo bowiem uczestnicy tej zabawy, jeszcze pełni obaw i lekko stremowani startują wzmocnieni obowiązkowym wspomaganiem. Tradycyjnym, pobieranym w szklanych naczyniach różnej pojemności i niekonwencjonalnym – wdychanym, wstrzykiwanym itp. Po takim przygotowaniu nic im nie jest straszne, prezentują czasem naprawdę wysoki poziom godny sfotografowania i umieszczenia na łamach lokalnej przynajmniej prasy. Styl dowolny to wyższa forma wtajemniczenia. Turysta jest już wolny, gdyż za osiągnięcia w stylu obowiązkowym nie posiada prawa jazdy i związanych z tym ograniczeń. I wtedy, w pełni świadomy może dopiero pokazać co potrafi! Ale zostawmy te makabryczne dość rozrywki.
Dwaj znani nam dobrze mieszczneńscy biznesmani, weseli starsi panowie, sybaryci nawet można tak powiedzieć, też zauważyli koniec sezonu rozrywkowego na Mazurach. A jak to było?
W posiadłości Włodka Maciejki pomimo wczesnego już zmroku paliła się tylko jedna nastrojowa lampka pomiędzy dwoma fotelami ustawionymi tuż przy opalizującym błękicie wody krytego basenu. Wiadomo przecież każdemu, że prawdziwa klasa średnia zaczyna się właśnie od tej drobnej inwestycji. Obaj przyjaciele siedzieli już od jakiegoś czasu, sącząc ulubione trunki i przerzucając się perłami wyrafinowanego dowcipu.
- Może by tak się jeszcze gdzieś wybrać? – Włodek z uwagą obserwował duży paluch sztywno sterczący z dziury w starym ulubionym bamboszu.
- Niezła myśl… - zgodził się Henio Krótki i podkreślił to łykiem ulubionej whisky.
- Może do „ogródka”? – jak każdy dorosły mężczyzna wie, pod tą nazwą w Mieszcznie kryje się miły sercu panów lokal z damską wyłącznie obsługą, całodobową zresztą.
- Coś ty, już po sezonie! Dziewczyny wróciły do siebie, do Polski – poinformował Henio lekko zagubionego w czasie przyjaciela.
- Jak już, to raczej na zaprzyjaźnioną Ukrainę – poprawił go Włodek.
- A co by tam robiły? Złotówka ciągle mocna, nie warto wyjeżdżać. Sam wiesz, że import się najbardziej opłaca.
- Fakt, to w takim razie do „rybaków”? Ostatnio było wcale nieźle. Pamiętasz?!
- Koniec to już nie bardzo, ostro było… - Heniu oblizał wargi na wspomnienie ustronnej posiadłości nad jeziorem pod Mieszcznem i jej bezpruderyjnych mieszkanek.
- Cholera, przypomniało mi się! – westchnął Włodek – To przecież była impreza pożegnalna, poszliśmy na całość.
- Jej! To co robimy? Na „górkę” przecież nie pójdziemy, trzeba się szanować! – Włodek był naprawdę zmartwiony.
- Pieprzone Mieszczno! Porządny człowiek nie może się nawet trochę rozerwać po ciężkiej robocie! Nie ma turystów, nie ma zabawy! – zezłościł się Henio.
- Rączki na kołderkę! – ze smutkiem zgodził się Maciejko i opróżnił kubek wrzącego grogu starych murarzy. Przyjaciele pogrążyli się w smutnej zadumie.
- Czekaj, a może by tak… - Włodek zagryzł wargi, skręcając je w lejek pod nosem.
- Co!? – Henio w lot złapał pomysł – Uczciwy całoroczny biznes? Na poziomie?!
- Jak dla turystów! – roześmiał się Włodek.
- Tylko wiesz, żeby nie było, że to my… Zjedliby nas w Mieszcznie bez masła. A baby…
- Coś ty zgłupiał? Jasne, a jako stali goście i tak będziemy mieli oko na wszystko!
I tak z braku turystów narodziła się w Mieszcznie nowa gałąź przemysłu rozrywkowego. Poniekąd także ekstremalna!
Marek Długosz