Odcinek 70
Kultowy bar "Siwucha", ekskluzywny klub towarzyski środowisk okołorynkowych przeżywał kolejny wielki dzień. "Zamknięte" - głosiła tabliczka wisząca na drzwiach, jednak w środku widać było liczne grono dobranych gości. Także parkujące przed lokalem pojazdy wskazywały, iż nie byle kto zasiada przy ustawionych w podkowę stołach. Przy samym wejściu pysznił się czarny dwudrzwiowy "merol" pana Rudego, niekoronowanego króla rynku i okolic, od lat bezrobotnego prezesa mazurskiej filii koncernu obracającego bezakcyzowymi lizakami. Wcale nie gorsze wózki książąt pietruszki i pomidorów, baronów świeżych pączków i chleba powszedniego oraz hrabianek beretów, majtek i chińskich koszulek sąsiadowały ze skromnymi opelkami i skodami miejskich i nie mniej ważnych urzędników. Na eksponowanym miejscu parkował skromny "żuczek" z napisem "Recyclink - Franciszek Baczko & co". Tuż przy drzwiach, oparty o rozsuniętą kratę stał skromnie służbowy rower starszego posterunkowego Kuciaka, "Śliwy" dla bliższych znajomych. On to właśnie był bohaterem dzisiejszego wieczoru.
- Zdrowie naszego drogiego pana starszego posterunkowego! - wzniósł toast Rudy. - Nareszcie docenionego! Niech ta pierwsza belka na pana ramionach będzie fundamentem pod dalszą wielką karierę!
- Zdrowie, zdrowie! - radośnie podjęli współbiesiadnicy, z dużą wprawą opróżniający szklane pojemniki.
Zarumieniony Kuciak kłaniał się na wszystkie strony, rozdawał uśmiechy i uściski dłoni. Jednocześnie z dumą i niedowierzaniem spoglądał na naramienniki munduru, lekko już wypłowiałego po ponadtrzydziestoletnim użytkowaniu. Świeża biała belka na każdym z nich napawała go zrozumiałą dumą. Prawdę mówiąc, nie liczył już na aż tak wysokie wyróżnienie, przyzwyczajony przez lata do cichego, pracowitego wydeptywania mieszczneńskich uliczek.
- To chyba przez ten rower - pomyślał. Sam raczej prezydenckiego wzrostu, dopiero gdy pół roku temu zmechanizował się i przesiadł na służbowy rower, zaczął być widoczny ponad tłumem przechodniów.
- Ale żeby aż tak... - nie mógł się nadziwić. Bo faktycznie uroczystości z okazji jego wiekopomnego awansu przyćmiły wszystko, co do tej pory wiązało się z pracą smerfów od powstania Mieszczna. Na udekorowany świątecznie rynek przybyły władze służbowe, polityczne, a nawet duchowne. Blask bijący od gwiazdek przyćmił nawet promienie słońca. Przez dwie godziny salutowano, tupano i maszerowano, wymachując starymi i nowymi sztandarami. I w końcu, gdy mógł odsłonić na ramionach świeżą belkę, łzy stanęły w oczach staremu glinie.
- Teraz dopiero pokażę co potrafię! - przysiągł sobie w duchu.
- Szanowne państwo! - uderzył nożem w szklankę. - Dziękuję wam wszystkim i panu Rudemu najpierw! Będziemy ciągle razem tu pracować i jeszcze lepiej. Za moich drogich przyjaciół i tu obecnych!
Było to najdłuższe publiczne wystąpienie Śliwy w jego długiej karierze i zostało przyjęte ze zrozumiałym entuzjazmem.
Panowie Łazja - z gipsem jeszcze na obu ramionach i Morda zaintonowali głośne "Sto lat", które z uczuciem podchwycone i wykonane rozlegało się po całym rynku.
Jedynie siedzący z boku Gruby, markiz wyrobów ludowych i plecionych z kwaśną miną i bez wszechobecnego entuzjazmu wychylał kolejne kieliszki. Smutek na twarzy przypominał raczej zawodowe oblicze jego dwóch zaprzyjaźnionych właścicieli zakładów pogrzebowych, którzy teraz wesoło przepijali do solenizanta.
- Co jest, Gruby, muchomora zjadłeś? - trącił go w ramię Rudy.
- Eeee tam, cholera! - westchnął Gruby. - Marne czasy idą!
- Co, martwisz się, że akurat ci się do dupy dobrali? Spoko, bywało już i z moimi lizakami, bywało i zawsze jakoś człowiek na swoje wychodził. Walnij lufę, to ci się humor poprawi!
Gruby miał faktycznie powód do niepokoju. Nagły nalot młodych smerfów skonfiskował mu cały transport wiklinowych koszyków znanej marki "Cicha wieś", które jak niecnie podejrzewano pochodziły raczej z niecieszącej się renomą firmy "Cichy Sajgon".
- I jak tu żyć? - skarżył się Gruby. - Jakbym chciał sprzedawać "Cichą wieś", to nikt by tego nie kupił, za drogie! I komu to szkodzi? Ludzie zadowoleni, człowiek jakoś przeżyje...
- Nie przejmuje się, młodzi są, przejdzie im... - pocieszył go Franek Baczko. Prawda, panie starszy posterunkowy?
Śliwa po kolejnym toaście był już nastawiony życzliwie do całego świata, a mieszczneńskiego rynku w szczególności.
- Nie bój nic, Gruby - objął ramieniem zasmuconego handlowca. - Nikt mi tu nie będzie się wpieprzał w mój rynek! Żadne młodziaki ci krzywdy nie zrobią! Śliwa eep... ci to mówi! Już ja sobie z nimi pogadam!
Grubemu lekko poprawił się nastrój. - Za dalsze awanse naszego kochanego Śliwy! - ryknął, wznosząc pełną szklankę.
Niczym niezmącony entuzjazm osiągnął szczyt, gdy komórka w kieszeni Kuciaka odegrała skoczną melodyjkę anonsując przyjęcie wiadomości.
- Przeczytaj, bo ja bez okularów nie tego... - przekazał telefon Grubemu.
- "Drogiemu starszemu posterunkowemu gratulacje przesyła Rysio Bańka z gronem kolegów" - odczytał poruszony.
- No, no, no! Ale ma pan dojścia! W politykę pan idziesz! - pokręcił z niedowierzaniem głową Rudy.
- Eee tam - machnął ręką solenizant - same swoje chłopaki u tego Rysia. Pamiętają. Z niektórymi to kiedyś zaczynałem robotę, kariery porobili. Pułkownikami zostali, profesorami. Zgadza się Gruby?
- Nie inaczej, panie Kuciak!
- No to teraz czas na pana! Zdrowie! - wzniósł toast Rudy.
Marek Długosz
Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.
2006.09.20