odcinek 198
Cud się wydarzył w Rzeczpospolitej numer trzy i pół. Okulistyczny można powiedzieć i laryngologiczny także. Bo nagle, ot tak z piątku na sobotę ujrzano nad piękną naszą krainą widmo nepotyzmu, w slangu dzisiejszym kolesiostwem określane. Jak dotąd nikt się nawet nie domyślał, ba, nie śmiał przypuszczać, że tfu… (przepraszamy za używanie brzydkich słów, ale czasem jest to konieczne, nawet w tak niewinnym utworze jak niniejszy) politycy Partii Obrotowej ze swoim Marszałkiem na czele dziwnie promują w obsadzaniu lukratywnych posadek i dotowaniu państwowymi dudkami a to ciotunię ubogą, a to szwagra czy kolegę serdecznego, z wojska zresztą. Chociaż dla sprawiedliwości zauważyć trzeba, że nie tylko ci najbliżsi na frukta z pańskiego stołu liczyć mogą. Trafiło się też to i owo osóbce całkiem dla tego towarzystwa obcej, ot tak sobie przypadkiem zamieszkującej pod tym samym adresem co sam Marszałek nad kurem gorejącym panujący. A co, sprawiedliwie musi być, jakby na to nie patrzeć. Cud więc okulistyczny się zdarzył, bo jak dotąd przez lat kilkadziesiąt nikt tych przyjacielskich przysług nie mógł dojrzeć.
A jak już raz się zdarzyło, to i poszłooooo! Tym razem na organ mowy padło i zamilkł, zaniemówił nasz Wódz Wielki plemion andyjskich, Sportu Kopanego Gwiazda Niezrównana, miłościwie nam panujący. Wstrząs, jaki przeszedł był, pozbawił go najważniejszego dla polityka narządu. Spokojnie, bez paniki, nikt nie ścinał mu głowy, bo po co zresztą politykowi tak wielkiemu cała głowa? Wystarczy przecież język i inne narządy dźwięki wydające. Zamilkł więc, gdy dotarła doń wieść, iż jego partyjny towarzysz Niedźwiadek, kość z kości i krew z krwi liberalnej, zupełnie przypadkiem rzecz jasna, tak forsą na ratowanie wylanych na pysk z roboty bohaterów Kolebki pokierował, że wpadła ona (forsa, nie Kolebka, bo ta akurat już nic niewarta) do kieszeni jego własnej.
- To przecież niemożliwe! – pomyślał, bo wypowiedzieć się już nie potrafił – Gdyby to jakiś seksualnie rozpasany bonza Partii Zielonych Osiołków, albo komuch, niech sczeźnie na wieki… Ale młoda gwiazda Wodotrysku Wartości?!
Milczał więc biedak, w pourazowym wstrząsie tkwiąc po uszy. Ciemność wirtualna zapadła pomiędzy Bugiem a Odrą – Nysą. Dzień bez znajomego barytonu w mediach już nie był dniem wartym przeżycia. Szczęśliwie pojawił się z odsieczą przytomny jak zawsze Kanclerz sam, we własnej osobie, od chwili tej Wielkim Laryngologiem zwany. Ręce swe, mocą zionące na głowie Słońca Sopockiego Mola złożył, zaklęć kilka w ucho pańskie wypowiedział i cud się zdarzył!
- Łapać złodzieja! – wrzasnął do głosu przywrócony. Łapsów maści wszelkiej na baczność postawił i zaczęło się ostatnie w Rzeczypospolitej na Niedźwiadka polowanie. Z nagonką i wszelkimi zasadami etyki myśliwych. Niedźwiadek paść musiał, aby inne zwierzątka puszcze nasze zamieszkujące spokojnie dalej żyć mogły, prawdę bez przeszkód z Wodospadu Wartości spijając.
Nie można więc się dziwić, że w tak ciężkich czasach zacni obywatele mazurskiego Mieszczna humory też mieli lekko zwarzone. Przy stałym stoliku w barze „Siwucha” nasi przyjaciele, czyli Franek Baczko, Rudy i straszny posterunkowy Kuciak moczyli usta w piwnej pianie. Lecz jakoś bez większego, właściwego im zwykle entuzjazmu.
- Kto by przypuszczał…? – gorzko westchnął Franek Baczko (branża recyklingu).
- Nikomu już nie można wierzyć! – zgodził się Rudy (ekspansywny biznes lizakowy).
- Wierzyć można, ale sprawdzać! – straszny posterunkowy przypomniał sobie skądś starą maksymę.
Zgodnie wychylili po łyku i spojrzeli sobie nawzajem w oczy. Przepełnione światłem uczciwego, mazurskiego spokoju.
- U nas to by się nie mogło wydarzyć – wydął wargi Rudy – nikt by tego nie wymyślił! Jak tak można, państwowym jak by nie było majątkiem rządzić.
- Zamiast ludziom z roboty wylanym forsę rozdać, żeby na początek coś mieli na rozkręcenie, to im jakieś szkolenie nie wiadomo po co potrzebne wciskają.
Bajer za taką kasę to sam bym założył, nawet wierszem – Franek spojrzał w zadymiony sufit szukając natchnienia.
Kuciak nie miał złudzeń, w końcu gumowe przedłużenie Konstytucji nosił przy pasku jeszcze zanim rodzice Rudego osiągnęli zdolność prokreacji.
- Niby masz Rudy rację, ale nie do końca. Tak na oko to już właściwie nic się nie da rozdrapać, bo bida u nas jak zawsze, mazurska. Tyle że paru kumatych zawsze się znajdzie.
- Co pan powie, panie posterunkowy – zdziwił się Rudy – to u nas też takie numery chodziły?
- Chodziły, chodziły Rudy – przytaknął Franek - i to wcale nie takie byle jakie. Tyle że niewiele już zostało. Prawda, panie posterunkowy?
- Lepiej języka nie strzępić. Było, minęło… - posterunkowy zmrużył oko.
- Co było? – zdziwił się Rudy – Przecież po komunie to tylko zgliszcza i teczki zostały!
Kuciak i Franek zgodnie siorbnęli z kufli.
- Ech, Rudy… - Franek zmrużył oczy – żebym tak dwadzieścia lat temu miał taki rozum jak Maciejko…
- Albo Henio Krótki… - dorzucił Kuciak.
- Powiem ci Rudy, chociaż właściwie nie powinienem – straszny posterunkowy rozparł się wygodnie na krześle – z twoją głową do interesu, to ty się o dwadzieścia lat za późno urodziłeś. Z lizaków to sobie możesz twoim merolem szpanować i stara nie płacze, że na fryzjera nie starczy.
- A gdyby nie pan posterunkowy … – dodał Franek.
- Przymknij się pan, co? – życzliwie poradził posterunkowy i kontynuował – Dziś byś jak Maciejko pod własną palmą w ogrodzie leżał i hipopotama po brzuchu drapał.
- Przecież oni … - zaczął Rudy.
- Pogadaj ty Rudy z kimś starszym, co? Popatrz kto tam w zarządzie ogródków piętnaście lat temu siedział… - Franek klepnął Rudego w kolano.
- A kto ma sklepy po jednej stronie ulicy wykupione, a kto po drugiej… - dodał Kuciak.
- Takie życie… Bida tu u nas na Mazurach…
- O kurna…! – Rudy z niedowierzaniem pochylił się nad stolikiem.
Marek Długosz