odcinek 211
„U góry róże, na dole fiołki, kochamy się jak dwa aniołki” - tekst napisany niewprawną ręką na pożółkłej już stronie pamiętnika ozdobiony był setką kolorowych serduszek i czerwonych kwiatków. Na kolejnych kartkach równie piękne utwory poetyckie zapewniały o wiecznej pamięci, stałych wielkich uczuciach i tym wszystkim co kilkuletnim dziewczynkom pół wieku temu wydawało się najważniejsze.
- Co to za Hania? – zmarszczyła brwi pani Dolińska, przewracając kolejną kartkę – nie mogła sobie przypomnieć autorki łzawego tekstu o ptaszkach na gałązce.
- Tak, tego pamiętam, zawsze chciał być żołnierzem… - na stronie zupełnie udane sylwetki czołgów strzelały nie wiadomo dlaczego czarnymi tym razem serduszkami – a jest zupełnie przyzwoitym krawcem.
- O właśnie! – przypomniała sobie – trzeba by wszyć zamek do białych spodni. Leje wprawdzie jak z cebra, ale gdy przestanie to mogą się przydać.
Z żalem odłożyła stary pamiętnik, który nie wiadomo dlaczego zawieruszył się na dnie szafy z ciuchami i nie mogła sobie odmówić przejrzenia pamiątki. Właściwie to odechciało się już jej dalszego grzebania wśród ciuchów.
- Czy to w końcu tak najbardziej istotne w czym się dziś wieczorem pokażę? - z rozmachem zamknęła drzwi szafy.
- Miało się kiedyś dwie kiecki i parę spodni, i nie było problemu… - przypomniała sobie dawne piękne czasy kiedy niespecjalnie przejmowała się tym, co nosi na grzbiecie. Były przecież większe problemy.
- Mam to gdzieś! – wciągnęła starą wiatrówkę i sportowe buty. Za oknem jak zwykle tego lata siąpił ciepły kapuśniaczek.
- Nie jestem z cukru, nie rozpuszczę się, a przewietrzyć się trzeba… - energicznym krokiem wybiegła z domu i ruszyła przed siebie, z przyjemnością wystawiając twarz na niezbyt zresztą zimne drobne kropelki. Z boku usłyszała głęboki bas mocnego silnika. Przy krawężniku zatrzymał się wytworny „jaguar”. Bezszelestnie opuścił się płat bocznej szyby.
- Może podwieźć? - twarz Włodka Maciejki promieniała życzliwością – Już wprawdzie nie leje, ale mogą ochlapać…
- Dzięki, mały spacerek mi nie zaszkodzi… - uśmiechnęła się przekornie.
- Trudno, do następnego razu! – Maciejko odwzajemnił uśmiech i limuzyna rozpłynęła się w letnim kapuśniaczku.
- Kiedyś może bym i wsiadła…, motorem wtedy jeździł, takim czarnym, dużym. Zawsze lubił poszpanować!– przypomniała sobie Maciejkę z gęstą jeszcze czupryną, zawsze gdzieś szybko biegnącego, ciągle zaaferowanego. Postanowiła potruchtać chwilę po parkowych ścieżkach, pustych teraz zupełnie. Ledwie jednak przebiegła pierwszych sto metrów, z przeciwka pojawił się lśniący mimo deszczu rower, ozdobiony mnóstwem gadżetów, których przeznaczenia mogła się tylko domyślać. Rowerzysta w srebrzystej nieprzemakalnej kurtce z firmowymi napisami i w efektownych profesjonalnych spodenkach, twarz miał schowaną za szybką przymocowaną do fantazyjnego kasku.
- Gadżeciarz! – skrzywiła się, ustępując miejsca.
- Kłaniam się najniżej! – ostry pisk rowerowych hamulców i efektowny poślizg zakończony na miękkim na szczęście po deszczu trawniku.
- Niżej już nie można! – pani Dolińska nie mogła powstrzymać uśmiechu patrząc jak Dyrektor – bo on to mieścił się w środku tego kosmicznego stroju – usiłuje przywrócić sobie pozycję mniej więcej pionową.
- A to pech! – otrzepywał się z tłustego błota - Nie ma się zresztą czemu dziwić, każdy by walnął na glebę na taki widok! Z przyjemnością powtórzę! – starał się być szarmancki.
- Co? Przestraszyłam pogromcę przestrzeni? – pani Dolińska kokieteryjnie poprawiła ociekający wodą kaptur.
- Wprost przeciwnie! Każdego by zatkało. W taki dzień takie spotkanie…! Słońce zaświeciło mi prosto w oczy! Co tam zresztą słońce… gdzieś za chmurami… - rozpędzał się w charakterystycznym słowotoku, dobrze w Mieszcznie znanym.
Pani Dolińska nie czekała na dalszy ciąg. Pokiwała ręką i ostro ruszyła po trawie pod górkę. Nawet multibiegowy rower Dyrektora nie był w stanie pokonać tej przeszkody. Z lekką zadyszką wbiegła na parującą po deszczu jezdnię. Dawno nie czuła się tak dobrze.
- Pięknie jest, pięknie jest, nawet jak pada deszcz… - podśpiewywała sobie, przeskakując przez kałuże podmiejskiej już szosy.
- Pięknie jest, pięknie jest … - rozległo się zza gęstego żywopłotu ciągnącego się przez kilkadziesiąt metrów. Z cichym szelestem rozsunęły się skrzydła szerokiej stalowej kutej bramy, za którą Henio Krótki szeroką gęstą szczotką na długim trzonku spychał do kanałów odpływowych nadmiar spływającej z gęstych trawników wody.
- No nie! Prędzej słońca o północy bym się spodziewał… Pięknieeeee jest! – zanucił refren.
Pani Dolińska przystanęła zmieszana. – A co tak pana ucieszyło, przecież jak nie leje to pada?!
- Właśnie, a nie dość, że wszystkie parasole, kalosze i płaszcze przeciwdeszczowe mi ze sklepów poszły, to jeszcze pani akurat na mojej ulicy! Pięęęknie jest! – ryknął radośnie, a z wielkiego wybiegu odpowiedziało mu równe i melodyjne wycie jego ulubionych pitbuli.
- Nie odmówi mi przecież pani krótkiej wizyty! Zapraszam na małą kawę, zresztą znów zaczyna lać! Nawet pani nie zdąży uciec przed takim deszczem… - szerokim gestem zaprosił do środka.
- Do trzech razy sztuka! – westchnęła pani Dolińska, lecz jakoś bez specjalnego żalu – Nie da rady spokojnie pospacerować po Mieszcznie. Nawet w deszczu!
- Słucham? – nie zrozumiał Henio.
- Zaraz wytłumaczę – roześmiała się pani Dolińska – ale tylko przy gorącej herbacie!
Marek Długosz