odcinek 216
Lato na Mazurach jest niezwykle atrakcyjne, przede wszystkim dla przyjezdnych, czyli tzw. turystów. Mówiąc prawdę, jakim turystą jest gość, który wsiada pod domem do blaszanego pudełka, gna dwieście kilometrów gdzieś do lasu nad jeziorem, lokuje się w hotelu, domu wczasowym lub w najlepszym razie na campingu i przez najbliższych kilkanaście dni oddaje się temu co uwielbia, czyli piciu piwa, żarciu frytek i pieczonych kurczaków. Jeżeli mu czasem przyjdzie fantazja to wypożyczy kajak i będzie ryczał na rzece refreny piosenek biesiadnych, bo więcej nie jest w stanie zapamiętać. Po powrocie w rodzinne pielesze niezapomnianym wspomnieniem, jakim pochwali się przed kolegami są oczywiście poranne kace. Szczęśliwie nie wszystkich można zaliczyć do tej kategorii, lecz są oni mało widoczną mniejszością pochowaną gdzieś po lasach i wodach.
Dla tubylców lato to okres trudu i wysiłku, bo trzeba przybyszów obsłużyć i zarobić na spokojne życie przez resztę długiego roku. No, chyba że ktoś jest emerytem i upalne dni może spędzać na swojej ulubionej działce, przyjmując w chłodniejsze popołudnia zapracowanych przyjaciół.
Pan Franciszek Baczko, były potentat branży surowców wtórnych a obecnie skromny emeryt, właśnie wyjmował piwo z własnoręcznie wykopanej piwniczki.
- Nie ma nic lepszego jak takie piwko o właściwej temperaturze! – oblizał się straszny posterunkowy Kuciak – w żadnej lodówce nie da się złapać akurat takiej jak trzeba!
Ostrożnie powiesił służbową czapkę na gałązce rozrośniętej śliwy i przetarł szyjkę fachowo otwartej butelki.
- Wolę jakoś tak a nie z kufla czy innego szkła – pociągnął długi łyk i odetchnął z zadowoleniem.
- Wie pan, dobre…, bardzo dobre… - pochwalił też Rudy – szczególnie w taki dzień jak dzisiaj. Naganiałem się jak pies, za przeproszeniem. Towar schodzi nie tylko na rynku, trzeba było puścić trochę ludzi do lasu z ofertą lizaków prosto do krowy.
- Uważaj Rudy, uważaj! – mruknął Kuciak – lepiej łyżeczką po trochu niż od razu chochlą…
Rudy rozłożył ręce – Wie pan, jak sobie teraz nie odbiję to już właściwie prawie do końca roku bryndza, ledwo koniec z końcem.
- A jak tam obroty na „Porankach i wieczorach”, było trochę ludzi przecież? – zagadnął gospodarz.
- Daj pan spokój, panie Franku – skrzywił się Rudy – na odpuście w Krówkach Dolnych więcej towaru schodzi niż teraz. Zresztą co to za ludzie, nie to co kiedyś…
- Co? Nie byłem, tłoku ostatnio nie lubię, wolę sobie tutaj posiedzieć.
- Wiocha, panie Franku, wiocha coraz gorsza… Porządnych, przyjezdnych gości na lekarstwo, gówniarstwo aż przykro patrzeć! Zresztą jak zawsze na darmowych imprezach – pokręcił głową Rudy.
- No, nie tylko to – wtrącił się milczący dotąd straszny posterunkowy – Nikt normalny tego lata do Mieszczna nie ciągnie, chyba że musi albo nie wie co się święci.
- Aż tak marnie? Szkoda, cholera, bo pamiętam fajnie bywało… - westchnął Baczko.
- Żebyś pan, panie Franku, posłuchał jakie teksty lecą! – Kuciak spojrzał w błękitne jeszcze niebo.
- Ostrzegają przed Mieszcznem już od Makowa i Ostrołęki! – uzupełnił Rudy – Ja tam specjalnie wrażliwy nie jestem, ale uszy puchną. Na własne zresztą słyszałem jak jeden Litwin dosłownie płakał, bo dokładnie po znakach pojechał i jak się wpieprzył w końcu tirem w alejkę w parku to pół dnia go nie mogli wyciągnąć!
- Gadać się już nie chce – machnął ręką Kuciak – każdy sobie rzepkę skrobie! Fachowcy od dróg swoje i w dupie mają kierowców i nas wszystkich, nasza miejska władza tylko ręce potrafi załamywać i papierkami zasłaniać, że nic nie może… ech, szkoda gadać… - Kuciak opróżnił butelkę do końca.
- No to nic dziwnego, że publiczność na imprezie była też taka jak i Mieszczno dzisiaj…
- Żebyś pan wiedział, panie Franku, najlepiej szły baloniki, pistolety na wodę i gwizdki dla dzieciaków – skrzywił się Rudy – zresztą lepszego towaru na straganach prawie nie było, kompletny odpust!
- Że też, cholera, nie ma w tym mieście nikogo kto potrafiłby piąchą w stół walnąć i w końcu zadbać trochę o nasze interesy… - pokręcił głową Franek i zajrzał do piwniczki po kolejne butelki.
- Wiesz pan, patrzę na to już tyle lat i widzi mi się, że ci co jeszcze coś potrafili to już dawno swoje interesy pozałatwiali i mają wszystko gdzieś…
- Albo okazało się, że niewiele potrafią … - wtrącił Rudy – i zostali wysłani na grzybki.
- No to nie ma co płakać, takie mamy Mieszczno, jakie sami sobie cholera fundujemy – zgrzytnął zębami Baczko – nikt nic nie może i oby do jutra!
- Bo co będzie pojutrze to już mało kogo obchodzi, a mnie jak najbardziej! Bo tu się urodziłem i nie mam zamiaru stąd pryskać w świat jak trzy czwarte moich kumpli! – Rudy zacisnął piąchy.
- Spoko Rudy, spoko – straszny posterunkowy położył mu ciężką rękę na ramieniu – albo się przyzwyczaisz, albo w końcu sam zaczniesz patrzeć trochę dalej niż twój lizakowy interes. Nie masz innego wyboru.
Marek Długosz