odcinek 232
Jakby nie patrzeć, stopa życiowa się nam podnosi, aż buty czasem spadają! Jeszcze przecież parę lat temu bohaterski nasz elektorat gremialnie był uprzejmy chorować co zimę na jakąś tam chamską grypę zwyczajną, no co najwyżej niedawno ptasią. Co zresztą już było całkiem sporym postępem wobec takiej na przykład zupełnie dzikiej grypy Hong – Kong pustoszącej peerel trzydzieści parę lat temu. Nikt się wtedy specjalnie jakimiś tam szczepionkami nie musiał przejmować, statystyk zachorowań prasa nie drukowała, z chronicznego braku papieru prawdopodobnie. A teraz dobrobyt już pełną gębą! Grypa jest porządna, świńska, czyli swojska jak najbardziej, żadna nowość. Po co więc taką się przejmować? Gdzieś tam na wschód od nas, gdzie podobno wieprzowina jest ciągle rarytasem, panika wybuchła straszliwa, co w telewizji codziennie można oglądać. Połowa społeczeństwa maski z tego na twarze pozakładała, bo jak wiadomo świnia, choć smaczna, po przetworzeniu, w stanie naturalnym fiołkami nie wionie bynajmniej. Druga połowa podobno stosuje metody leczenia całkowicie naturalne, tyle że osłabiająco na równowagę wpływające, więc na ulicach jej nie widać. U nas za to spokój, stoicki jakby nie spojrzeć. Troska o elektorat leje się z mediów niczym z wodogrzmotów wieszcza Adama! Niech tam sobie inni ryzykują, szczepią się, na koszt biednych ogarniętych kryzysem państw. U nas nic z tych rzeczy! Jako jedyna w całej Europie gospodarka ciągle się rozwijająca nie możemy ryzykować jej załamania. Bo przecież gdyby tak kupić każdemu po porcji szczepionki, a jeszcze do tego strzykawkę jednorazówkę (ale się nam społeczeństwo rozpuściło, no, no!) czy nie daj Boże jednorazowy inhalator… Leżymy gospodarczo na parę lat do przodu! To już nie te czasy, kiedy po wybuchu w Czarnobylu wystarczyło walnąć po pół szklanki rozcieńczonej jodyny i spokój. Prawie bezkosztowo! Co mniej odporni nawet w ramach inicjatywy prywatnej sięgali po większe i bardziej skondensowane dawki, lepiej przedestylowane.
No już dosyć tego wydziwiania, a co słychać w naszym Mieszcznie? Tutaj niestety sytuacja jest zdecydowanie bardziej groźna i jako pierwsi ją ujawniamy. Prosimy tylko bez paniki, wszystko jest pod kontrolą!
Przez wyludnione o tej porze roku, smagane mokrym śniegiem targowisko przemieszczała się znana nam dobrze postać strasznego posterunkowego Kuciaka, dla przyjaciół Śliwy. Trzeba jasno napisać, że przemieszczała się a nie jak zwykle przemierzała połacie handlowego placu twardym, spokojnym krokiem granatowego przyjaciela obywatelskiego społeczeństwa. Czapka Śliwy zazwyczaj lekko przekrzywiona na lewe ucho, tym razem smętnie sięgała daszkiem śliwkowego zwykle, a dziś bladego nosa. Wzrok przeważnie wyostrzony na wszelkie przekroczenia wykroczeniowego kodeksu, teraz wbity w betonowe podłoże ledwo sterował miękkimi odnóżami w stronę gościnnie uchylonych drzwi baru „Siwucha”.
- Co jest, jak pragnę zdrowia?! Panie posterunkowy, co się stało?! – Rudy odskoczył od stolika i troskliwie przeprowadził chwiejne ciało porządkowej władzy do zbawczego krzesła.
- Nie wiem, nie wiem Rudy, cholera mnie jakaś od rana trzęsie, kości łamią, z nosa leci… Co ci będę mówił, sam widzisz… - Kuciak z ulgą oparł łokcie na blacie stołu i podparł dłońmi głowę.
- Nooo… sprawa widzę poważna! – przejął się Franek Baczko jak zwykle o tej porze towarzyszący Rudemu – Bez leczenia się nie obejdzie…
- To co, może skoczę tu naprzeciwko do apteki? – zaofiarował się Rudy – Jakaś aspiryna czy może gripex, co?
- Daj Rudy spokój, nie widzisz, że człowiek naprawdę chory. Tu potrzebna dawka uderzeniowa! – Franek przez chwilę pocierał czubek nosa i intensywnie myślał.
- Panie posterunkowy, na początek to „tyskie” nie zaszkodzi, bo wypocone płyny trzeba uzupełnić, a ja zajrzę na chwilę do baru i coś skombinuję!
Po pierwszym łyku straszny posterunkowy z lekka przejrzał na załzawione oczy.
- Popatrz Rudy, nigdy nie przypuszczałem, że mnie trafi! Innych tak, ale mnie? Od dzieciaka kataru przecież nie miałem, a teraz ta cholera…
- Tylko żeby nie ta świńska… - Rudy z lekka odsunął krzesło – podobno na razie niezbyt groźna, ale pan wie, nigdy nic nie wiadomo!
- Rudy! – posterunkowy z wysiłkiem sięgnął do paska, gdzie jak zawsze wisiało smętnie teraz przekrzywione gumowe przedłużenie konstytucji – Jak ja ci dam świńską, to będziesz plecy przez tydzień kurować! Jak już mnie musiała trafić, to psia jej mać, niech ją jasny szlag trafi! – wrzasnął wściekły Kuciak.
W lokalu zapadła nagła cisza, a po dosłownie chwili było pusto niczym w portfelu przed wypłatą. Od baru nadciągał Franek Baczko z parującym kuflem w dłoni.
- Co jest Rudy, że tak wydmuchało wszystkich na dwór?
- Przestraszyli się… - z lekka pobladły Rudy też odsunął krzesło na większą odległość.
- Czego? Przecież sami swoi? – zdziwił się Franek.
- Bo, bo… - jąkał się Rudy – bo pan posterunkowy powiedział, że ma psią grypę! – Rudy nie wyrobił i też runął w stronę drzwi. Franek pokręcił głową. – Wie pan co panie posterunkowy, jak pan walnie ten kufelek to żadna świńska, psia, czy nawet słoniowa grypa nic panu nie zrobi. Na zdrowie!
- A co tam jest w środku? – posterunkowy, chociaż zakatarzony maksymalnie, ale wyczuł świdrującą woń z dominującym aromatem czosnku.
- Receptura mojej babki! – uśmiechnął się Franek. – Nie ma na to mocnych, jak pomogła kiedyś na Hongkong, to i teraz pana na nogi postawi! Ja dla siebie na wszelki wypadek też zrobiłem. Profilaktycznie, zamiast szczepionki!
Marek Długosz