odcinek 246
Kanclerz Tunald Duck zakończył w piątkowe popołudnie pracowity tydzień. Z ulgą wyciągnął nogi w przestronnym fotelu rządowej salonki i przymknął oczy.
- Jak dobrze przynajmniej na dwa dni wyrwać się do domu z tego młyna… - westchnął i wtulił się w oparcie, lecz pomimo miarowego stukania kół sen jakoś nie nachodził. Wolał wprawdzie na weekendy latać samolotem, ale ten tydzień był zarezerwowany dla Największego Obywatela. Jedyna sprawna rządowa maszyna czekała na płycie a kanclerzowi sen uleciał niczym piłka kopnięta wysoko nad bramkę.
- W powietrzu zasypiam natychmiast – zastanawiał się przez chwilę – i budzę się dokładnie, gdy koła dotkną pasa lotniska, ciekawe… - zamiast drzemki znów miał przed oczami tłum chętnych do niezwykle niezbędnej rozmowy, setki dokumentów podsuwane co chwilę na biurko…
- Nie da rady … - cmoknął i sięgnął po podręczną teczkę z najważniejszymi kwitami.
- Co my tu mamy? – przerzucał kolejne papiery. – Tak, to ważne, to też, z tym można poczekać… Nie z tym już nie można czekać! Cholera, trzeba w końcu podjąć jakąś decyzję!
Od kilku miesięcy był właściwie sam, bez prawej ręki wicekanclerza Szmatyny, bez małego człowieka od wielkich pieniędzy trzymającego łapę na całym wielkim sportowym interesie, czyli ministra Pniaka.
- Takiemu to dobrze, prysnął sobie do ciepłej Kalifornii i ma to wszystko gdzieś! A ty martw się człowieku! Naobiecywał przy okazji szmalu na dwadzieścia lat do przodu i co? Nadział się jak kurczak na rożen przy pierwszej okazji! I co ja mam teraz zrobić, na kim się oprzeć?
Przed wyjazdem zażyczył sobie, aby przygotowano mu wykaz obiecujących działaczy Pokładu Obietnic dotąd ukrytych gdzieś na prowincji.
- Już tylko takim można dziś uwierzyć, że nigdzie nie są umoczeni, bo na tę „warszawkę” czy inny „wrocławek” to już nawet patrzeć nie mogę!
Z uwagą przeglądał kolejne kartki, notując coś na marginesach.
- Zaraz, zaraz… - poprawił okulary, gdy nie mogli go zobaczyć wścibscy dziennikarze wolał nie używać szkieł kontaktowych.
- Że też o nim zapomniałem! Tak się traci najbardziej wartościowych i skromnych ludzi! – miał do siebie uzasadnione pretensje.
- Trzeba by z nim pogadać, zobaczyć w jakiej jest formie… Właściwie dlaczego jeszcze nie ma żadnej porządnej funkcji na naszym Pokładzie? Nawet tam u siebie w Mieszcznie!? – jeszcze raz przejrzał listy świeżo wybranych władz aż do gminnego szczebla włącznie. Coś sobie przypomniał.
- Czy ten słynny podziemny dworzec w Mieszcznie przyjmuje pociągi? – zapytał przez interkom szefa ochrony.
- Jak trzeba panie Kanclerzu to przyjmie! – zameldował dziarsko ochroniarz.
- To przestawić zwrotnice, wstąpimy po drodze do Mieszczna – polecił. – Znajdźcie tam gdzieś w okolicy Chruściela i ściągnijcie na peron, muszę z nim sobie pogadać.
Gdy po godzinie rządowy ekspres wtaczał się pod z lekka wyszczerbiony peron ciągle tajemniczego mieszczneńskiego dworca na peronie niezupełnie samotnie sterczała obszerna postać Chruściela. Dwóch smutnych młodych ludzi w jednakowych maciejówkach w kratkę delikatnie, lecz stanowczo przytrzymywało jego łokcie.
Duck sprężyście zeskoczył na peron i serdecznie wyciągnął dłonie. Smutni rozpłynęli się jak siwa mgła.
- Jak tam Chruściel? Widzę, że forma rośnie, sylwetka prawie sportowa! Parę miesięcy wspólnych treningów i na olimpiadę!
- Tak, panie kanclerzu, oczy… oczywiście – jąkał się Chruściel, który jeszcze nie mógł uwierzyć, że ci dwaj, którzy przerwali mu poobiednią drzemkę i dostarczyli na peron nie byli, jak przypuszczał agentami ABC czy jakiejś innej diabli wiedzą jakiej służby. Powoli zaczynał wierzyć, że jeszcze może wróci do własnego domu.
- Opieprzasz się Chruściel, gdzieś w opłotkach się marnujesz! – Duck pogroził mu palcem – pora, abyś na naszym Pokładzie Obietnic stanął gdzieś wyżej! Dobrze by było mieć gdzieś pod ręką. A tak przy okazji to dlaczego nie jesteś jeszcze gdzieś w naszych władzach, co? Tak zza kulis sznureczki chcesz pociągać? – zmrużył oko.
- Ja wolę tak skromnie, z boku, najpierw trochę się zasłużyć, zaufanie zdobyć… - skromnie spuścił wzrok na szary żelbeton peronu.
- Dobra, dobra, wiemy co potrafisz! – Duck walnął Chruściela w plecy. – Koniec obijania się gdzieś na prowincji! Jedziesz ze mną do stolicy! Ktoś w końcu musi w tej warszawce uczciwie popracować!
- Już teraz?!
- Nie, w niedzielę wieczorem wstąpię po drodze po ciebie, potrzebuję kogoś takiego jak ty! Ile sportowych obiektów wybudowałeś?
- No trochę tego było… - ostrożnie zgodził się Chruściel.
- To teraz zajmiesz się tym na większą skalę! No to do zobaczenia!
Skamieniały Chruściel stał na peronie jeszcze długo potem, gdy czerwone światło ostatniego wagonu zniknęło w głębi tunelu.
- I co ja teraz zrobię, cholera, co zrobię!? Co powiem bratu Gęsiewskiemu, przecież mu obiecałem, że rozruszam tę jego padającą Prawą Społeczność!?
Marek Długosz