Odcinek 57
Sposób spędzania wolnego czasu nie różni mieszkańców Mieszczna od średniej przeciętnego zjadacza truskawek. Na pierwszym miejscu znajduje się oczywiście wślepianie w migoczący ekran. Tu już można zauważyć różnice, gdyż panie preferują wyciskacze łez rodzimej produkcji typu "Na dobre i jak miłość" czy "Magda na Wspólnej", a z patriotycznego obowišzku także "Parafię na peryferiach". Panowie, podtrzymując ducha sportowego, oglądają wyczyny naszych lub cudzych orłów kopiących, latających lub pływających. Daje im to możliwosć spełnienia obywatelskiej powinności wypicia piwa lub czegoś mocniejszego w swoim męskim towarzystwie. Szczególnie święta narodowe, takie jak mistrzostwa czy igrzyska usprawiedliwiają bardziej wyrafinowane ekscesy polegające na wymachiwaniu wyjętymi z szafy szalikami i kapeluszami, co normalnie nie jest dobrze widziane. Na szczęście nasze wróbelki padły ofiarą indiańskich sępów i szybko wyfrunęły z raju za Odrą i Nysą. Powoli wszystko wracało do normy.
W skromnym ogródku nad kwitnącym zielenią jeziorem Mecenas wypoczywał po ciężkim tygodniu. Z obrzydzeniem myślał o kolejnym poniedziałku, kiedy znów będzie musiał pojechać do Mieszczna i zająć się sprawami, które w gruncie rzeczy mało go obchodziły. Ale cóż, dla chleba trzeba się poświęcać. Żałował, że tak szybko zakończyło się ogólnonarodowe święto piłki kopanej. Liczył, że przynajmniej jeszcze przez dwa tygodnie Chruściel i Bańka będą mieli w głowie tylko bramki, rzuty karne, rożne i skośne, że zwyczajnie będzie miał spokój. Niestety, skończyły się piękne dni i trzeba wracać do rzeczywistości. A rzeczywistość zgrzytała niemiłosiernie. Sšsiad za płotem pracowicie klepał kosę, nad jeziorem przejmująco wył silnik kosiarki, w pobliskim warsztacie samochodowym od godziny usiłowano odpalić zdezelowanego "passata" przyciągniętego na sznurku ze szrotu pod Monachium.
- Spokój domowego ogniska, kurza noga! - warczał Mecenas pod nosem. - Zdrowe wiejskie życie! - Z przenośnej lodówki wyjął oszronioną butelkę i napełnił kryształową szklankę. Pod słońce spojrzał na załamujące się promienie w lekko oleistym płynie.
- Chyba będzie dobra? - oblizał wargi, po czym powoli wlał do ust zawartość szklaneczki. Cmoknął kilka razy i poczuł błogi smak miodu i cytryny spływający do żołądka. Natychmiast nalał i powtórzył ulubione ćwiczenie gimnastyczne, tym razem z gracją odchylając mały palec i unosząc łokieć do wysokości oka. Ruch ten podpatrzył na jednej z wojewódzkich uroczystości i pilnie ćwicząc starał się go doprowadzić do perfekcji. Schował butelkę do lodówki, wyciągnął chude odnóża i zadowolony przymknął oczy. Wtem prawie nad uchem rozległo się znów wycie ostro traktowanego silnika. Mecenas podskoczył na leżaku.
- Psiakrew, cholera! - ulżył sobie po staropolsku. - Kto pozwala, żeby w środku wsi człowiek w południe nie mógł oka zmrużyć! Nawet poskarżyć się nie ma komu! Przecież do Sołtysowej na skargę nie polecę!
Na wspomnienie Sołtysowej na łysinie Mecenasa wykwitły krople potu, a po plecach przeszedł mu dreszcz.
- Co za cholerna baba! - nie wyrobił i znów sięgnął do lodówki po kolejną porcję uspokajającego nektaru. Tym razem podziałało szybciej.
- Nie odpuszczę, ani na milimetr nie odpuszczę. Niech wie, co straciła - uśmiechnął się i wielką kraciastą chustką otarł z potu łysinę.
- Jeszcze zobaczymy, kto do kogo przyjdzie! Nie takie mi z ręki jadły! - przymknął oczy na wspomnienie dawnych sercowych podbojów. - A te Alaskanki, szelmy sprytne. Tylko jak się z nimi, kurza noga, dogadać jak żadnego normalnego języka ich nie nauczyli? - wspomniał wyprawę życia do odległych krajów dalekiej północy.
- No, te Czeszki też niezłe, oj niezłe! - odruchowo potarł lewy policzek. - Temperament u nich taki, że tylko kosić figlareczki! - trzecia szklaneczka działała ostro.
- Tylko ta cholera człowieka nie uszanuje, mężczyzny we mnie nie widzi! - wciągnął rozlany szeroko brzuch, wysunął do przodu szczękę, maskując na chwilę trzeci podbródek.
- A ja przecież kulturalnie, z dobrego serca... - otarł łzę, która nagle spłynęła na smętnie opuszczone wąsy. Przypomniał sobie imprezę sprzed dwóch lat.
- Tak wszystko dobrze szło, nie było Chruściela, wszyscy serdecznie przepijali, toasty wznosili, sto lat leciało chyba ze trzy razy... Ech, były czasy! - znów sięgnął do lodówki, ale nie marnował już czasu na nalewanie do szklanki, tylko pociągnął spory łyk prosto z gwinta.
- Sołtysowa też nie wylewała za kołnierz, brudzia walnęła już przy trzecim kieliszku... I to jakiego! - zmrużył oczy niczym kot na widok kanarka.
- No to chyba normalne, że wieczorkiem po drugim walczyku na spacer się kobitę zaprasza? Jasne, że normalne! - zatwierdził zdecydowanie.
- A jaka wygadana była, a szczebiotała, a główkę przechylała, ząbkami błyskała! - na wspomnienie znów przylgnął na chwilę do butelki.
- No, może towarzysko to nie za bardzo jest wyrobiona, ciągle tylko o jakichś drogach, chodnikach gadała. Kto by tam baby słuchał. Ma się swoje metody! Im ciemnej, tym przyjemniej! I słowiki ryczały jak byki! - westchnął ciężko.
- Kto tam babę zrozumie?! Co jej w końcu szkodziło? Ale żeby tak od razu w pysk?! I to kogo! Dwie godziny mnie znała i już po gębie wali!? Dobrze, że w krzakach to było, trochę daleko i nikt nie widział... - wysączył z butelki ostatnie krople i z rozmachem wyrzucił szkło daleko za płot.
- No to niech teraz nie płacze, że ma u mnie szlaban! Sama tego chciała, ja się tego, eppp... nie prosiłem! Jak się człowieka uszanować nie umie, to potem, ten tego, reklamacji się nie przyjmuje!
- Znów ciągle ta praca i praca - westchnął Mecenas ciężko - nawet we własnym domu odpocząć chwilę nie można!
Marek Długosz
Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.
2006.06.21