Odcinek 90

- Śmierdząca sprawa! - westchnął głęboko zastępca pani Dolińskiej.

- Słuchaj, Kowalski! - szefowa była nieugięta. - Fiołki to pachną wiosną, a tu masz okazję się wykazać. To pierwsza sprawa, którą musisz załatwić sam od a do zet! Sa mo dziel nie! - podkreśliła.

Kowalski podrapał się po łysinie i ciężko westchnął. Nie przypuszczał, że zarządzanie ogródkami może okazać się tak męczące. Jak dotąd pod światłym kierownictwem doświadczonej kierowniczki dawał sobie jakoś radę. Teraz jednak musiał się w końcu wykazać. I to jak! Zima zimą, ale w ogródkach ruch trwał cały rok. Działkowicze odwiedzali altanki, z piwniczek wynosili zapasy, przy rozpalonych kozach emeryci rozgrywali karciane batalie lub partyjki szachów. Ruch był nieustanny. Dało się go zauważyć także w biurze zarządu, gdzie funkcjonował jedyny czynny zimą publiczny kibelek, nader często odwiedzany. Można nawet powiedzieć, że oblegany.

Latem jakoś nie było tego problemu. Jeszcze Długal ustawił na dwóch działkowych placykach urocze błękitne kabiny, gdzie za niewielką opłatą można było zaznać ulgi w zawsze nie w porę wypadających stanach wzmożonego, no, powiedzmy, napięcia. Ale gdy zmierzch zaczął zapadać wcześniej, kibelki lekko już przechodzone letnią eksploatacją zostały zamknięte na cztery spusty. Jeszcze przez kilkanaście dni można było zauważyć drepczących wokół nich zdenerwowanych działkowiczów, ale w końcu machnęli na to ręką i spod co większych drzewek zaczął rozprzestrzeniać się charakterystyczny fetorek. Dotarł w końcu do pani Dolińskiej i wszystko spadło na głowę nieszczęsnego Kowalskiego.

- Kto ma klucze? - nieśmiało zapytał.

- Ba, gdybym wiedziała, to bym sama już dawno otworzyła - prychnęła Dolińska. - Tego nie wie nikt!

- Ale ktoś przecież tym administrował, czyścił, forsę wybierał - Kowalski zaczął myśleć.

- No, dobrze, dobrze! Tak dalej! - szefowa poklepała go po plecach i zajęła się pilnie innymi niezwykle ważnymi sprawami.

Smutny Kowalski zaczął więc grzebać w szafie z papierami. Nie minęły dwa tygodnie, gdy radośnie wpadł do gabinetu pani Dolińskiej.

- Wiem już, wiem! - wykrzykiwał szczęśliwy, wymachując plikiem kwitów. - Kibelki są wydzierżawione!

- To ja wiem bez ciebie... - westchnęła ciężko pani Dolińska - ale mi chodzi o to, żeby je uruchomić. I to szybko - dodała już ostrzejszym tonem.

Kowalski zasępił się. Sprawa okazała się wcale nie taka prosta.

Po następnych dwóch tygodniach, trzech służbowych podróżach i kilkunastu rozmowach, nie licząc długich konferencji z radcą prawnym, był już pewien.

- Długal podłożył nam świnię, a raczej zwyczajne gie! Nic się nie da zrobić! Kibelki mogą tak sobie stać aż umowa wygaśnie. Czyli bardzo długo!

Wyobraził sobie minę szefowej, gdyby miał jej to zakomunikować. - Brr! Wszystko tylko nie to! Myśleć stary, myśleć! - zastosował autodoping.

Nic z tego, żaden pomysł nawet nie próbował otrzeć się o wygoloną czaszkę.

- Może by tak jakoś otworzyć te zamknięte wrota do kabiny szczęśliwości?

Przypomniał sobie, jak w młodości włamywał się do świnki skarbonki, wyciągając groszaki na ulubione lody pistacjowe. Na wszelki wypadek podzielił się w zaufaniu pomysłem z zaprzyjaźnionym mecenasem.

- Bój się Boga stary! - papuga zamachał rękami. - Tylko spróbuj, a masz pudło jak w banku! Nie tędy droga!

- Pomóż chłopie, może uda się jakoś gościa zmusić do otwarcia tych no, no... domków - prosił biegłego w prawie kolegę. - Płacę wszystkie koszty!

- Nie da rady, możecie klientowi nagwizdać - mecenas sformułował krótką prawną diagnozę. - Tak sobie ustawił umowę, że kibelki mogą tu pięknie mchem obrosnąć zanim uda się je wam uruchomić - nie pozostawił złudzeń.

- To może kupić nowe i postawić obok... - ale krótkie spojrzenie na działkowy budżet wykazało całkowitą nierealność tego pomysłu.

- Cholera jasna, zachciało mi się rządzić w ogródkach, a taki miałem spokój! - klął w żywy kamień swoje zaszczytne, ale jak się okazało trudne stanowisko.

Przechodząc obok nieszczęsnych budek, odwracał wzrok, śniły mu się już nawet podczas poobiedniej drzemki za biurkiem. Żona zaczęła podejrzliwie mu się przyglądać, gdy zauważyła jak dokładnie ogląda mocowanie sedesu we własnej łazience i usiłuje dopasować klucze do mocujących go śrub.

W końcu, zniszczony niewykonalnym zadaniem, poprosił panią Dolińską o krótki urlop. Leżał przez cały dzień na tapczanie z otwartymi oczami i wpatrywał się w sufit, a później w okno, gdzie zziębnięte ptaszki biły się o dostęp do ziaren wysypanych w nowym karmniku. Mały synek Kowalskiego był prawdziwą złotą rączką, za karmnik dostał zasłużoną szóstkę!

- Eureka! Już wiem! - wrzasnął, podrywając się na równe nogi. Przerażone ptaszki rozpierzchły się na wszystkie strony. W rozpiętym czarnym płaszczu, z szalikiem powiewającym na wietrze wpadł za kilkanaście minut do gabinetu Nikifora, przerywając mu słodką zimową drzemkę. Nie trwało jednak więcej niż godzinę, gdy wzmocniona działkowa brygada remontowa ruszyła do pracy. Nie było lekko, oj, nie było! Zmarznięta ziemia ledwo ustępowała pod zamaszystymi ciosami kilofów, wizg pił ręcznych i tarczowych rozchodził się szerokim echem po działkach i ulicach Mieszczna. W końcu rozpromieniony Kowalski dostojnie wkroczył do gabinetu pani Dolińskiej.

- Melduję wykonanie zadania - złożył raport zgodnie z obowiązującym w IV RP regulaminem. - Proszę wyjrzeć przez okno!

Na głównym działkowym placyku pysznił się nowy gmach wzorcowej drewnianej sławojki. Z walentynkowym serduszkiem zresztą.

Marek Długosz


Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.

2007.02.14