Odcinek 43
Błękitne niebo nad Mazurami mamiło nadejściem wiosny. Niestety, temperatury nie były wiosenne. Mróz ciągle trzymał mocno, a naiwni, którzy uwierzyli promieniom słońca szybko zaczynali kichać i prychać. Nie powstrzymało to odważnego pilota lekkiego sportowego samolotu, który kreślił śmiałe figury nad pokrytym brudnym śniegiem Mieszcznem. Maszyna to wzbijała się wysoko, ginąc w blasku jasno świecącego słońca, to ryzykownie spadała niemal dotykając dachów domów. Zaciekawieni przechodnie wyraźnie mogli zauważyć dwie sylwetki siedzące w kabinie, zaś osoby o najlepszym wzroku rozpoznawały za sterami Dyrektora, a na miejscu dla pasażera jego nieodłączny od niedawna cień, czyli panią Stasię znaną powszechnie jako Prezesowa.
Samolot znów piął się pracowicie w niebo, a dzielni lotnicy mogli obejrzeć szeroką panoramę miasta otoczonego ze wszystkich stron lasami. Pod lodem i śniegiem ginęły liczne w okolicy jeziora i rzeki.
- Pięknie, naprawdę pięknie! - zachwycał się pilot, dla lepszego widoku przechylając samolot ze skrzydła na skrzydło.
- Jeszcze nigdy nie widziałam naszego Mieszczna z takiej perspektywy! To jest dopiero widok! Bez tych wszystkich wstrętnych małych ludzików! - zgodziła się z nim pani Stasia. - Aż szkoda wracać tam na dół.
- Niestety musimy - westchnął Dyrektor - i właśnie po to panią tu zabrałem, żeby tak spojrzeć sobie na te nasze problemy z pewnej perspektywy, oderwać się od tych wszystkich codziennych drobnostek. Bo to przecież wkrótce będzie znów nasze... - rozmarzył się.
- Jeżeli chodzi o mnie, to już prawie jest - pani Stasia poprawiła niesforny loczek spadający na oko. - Aż żal, że się to wszystko tak marnuje, tyle piękna. Ach, a ile zwierzątek w lasach. Marzną biedaczki! - zauważyła stadko saren, które wysunęło się na otwartą przestrzeń.
Dyrektor skrzywił się lekko, ale sojusznik to sojusznik, trzeba znosić te ochy i achy.
- Do rzeczy, szanowna pani, do rzeczy. Nie wolno nam popełnić jakichś głupich błędów. Teraz, gdy wchodzimy na ostatnią prostą. Ludzie na nas czekają!
- Na szczęście Długal i jego "Rozmowa" sami się nam podkładają - uśmiechnęła się Prezesowa. - Grzech tego nie wykorzystać!
- Tak, trzeba mocno postawić na ekologię, ludzie to kupią. Jak im komuna dała po kawałku ziemi na działki, to już jej nie oddadzą, a my to podczepimy pod zieleń dla miasta. Te młodziaki od Długala same się pchają w dołek, nawet nie musimy im go kopać! To co, hasło "własny kawałek Mazur dla każdego" będzie dobre? - samolot zniżył lot, przeleciał nad zamarzniętym jeziorem prosto nad kilkadziesiąt pokrytych śniegiem budek pomiędzy ogołoconymi z liści drzewami.
- No, nie wiem - zawahała się Prezesowa - zieleni dookoła pełno... Byłoby sporo atrakcyjnego miejsca pod inwestycje. Można na tym nieźle zarobić.
- A kto mówi, żeby nie zarobić? Pani to tak od razu na serio. Czy ja nie wiem, że to żyła złota dla paru inteligentnych ludzi? Całe centrum już dokładnie podzielone i wyprzedane. Gdzie indziej też. Jak kto miał trochę oleju w głowie, to sobie coś złapał, zresztą co ja będę pani tłumaczył...
- No wie pan, wszystko legalnie, absolutnie legalnie! - zaperzyła się pani Stasia.
- I tu też wszystko zrobimy legalnie, całkowicie legalnie, tylko w przyszłym roku. A ta ich cała "Rozmowa" niech tam planuje i ludzi sobie zraża. Już mają z tysiąc głosów w plecy.
- Oj, młodzi, młodzi... - zgodziła się pani Stasia.
Samolot tymczasem leciał wzdłuż pokrytych śniegiem torów, po których już od dawna nie przejechał żaden pociąg. Pod skrzydłami przesuwały się kolejne wielkie hale marketów.
- O, tu mamy następny tysiąc głosów! - aż krzyknęła z radości. - Obiecamy likwidację wszystkich wielkich sklepów! Udowodnimy, że postawiono je wbrew... no wbrew, no coś się wymyśli!
- więte słowa pani Prezesowej! - ucieszył się Dyrektor. - Obiecamy!
- I stworzymy trzy tysiące miejsc pracy w małych sklepikach i warsztatach! - pani Stasia aż dostała wypieków. - Wie pan, dopiero jak tak się na wszystko z góry spojrzy, z dystansu, to człowiekowi dopiero do głowy dobre pomysły przychodzą!
- Nie trzy, ale sześć tysięcy! - poprawił ją Dyrektor. - Musimy dać każdemu możliwość wyboru, każdemu według potrzeb!
- Ale czy damy radę aż sześć tysięcy...? - pani Stasia podrapała się małym paluszkiem za uchem. - No nie wiem...
- Tak samo sześć jak trzy! - roześmiał się Dyrektor. - Kto tam za rok będzie o tym pamiętał - machnął ręką aż samolot przechylił się ze skrzydła na skrzydło.
- To może byśmy tak jeszcze obiecali coś dla młodzieży, żeby nam gdzieś do tfu, Europy nie uciekała - zaproponowała Prezesowa.
Samolot tymczasem zawrócił i muskając dachy przelatywał nad wąskimi, oblodzonymi i brudnymi jak myśli liberała ulicami, zastawionym pokrzywionymi straganami targowiskiem, ruinami kina i wychodzącymi z licznych zakładów wychowawczych grupkami młodzieży wyzwolonej spod opieki nawróconych pedagogów spod znaku słusznej cegiełki.
- Tak, to jest pomysł. Te młodziaki też mają, cholera, prawo głosu! - zasępił się Dyrektor. - Co tu im obiecać?
- Może by tak w czynie społecznym wybudowali sobie jakieś... no jakieś... - zamyśliła się pani Stasia.
Silnik samolotu nagle wyraźnie się zakrztusił i pozbawiona napędu maszyna nieuchronnie i szybko zmierzała ku twardej ziemi.
- Cholerni gówniarze - zdążył pomyśleć Dyrektor przed nieuniknioną katastrofą. - To wszystko się rozwali przez nich!
Podskoczył na łóżku i obudził się zlany zimnym potem.
Marek Długosz
Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.
2006.03.15