odc. 104
- W zdrowym ciele zdrowy duch – warknęła cicho pani Dolińska i na próbę wystawiła spod kołdry dwa palce.
- Brr! Zimno! Kiedy w końcu będzie ta wiosna. - z obrzydzeniem pomyślała, że trzeba znów wstać i jakoś przetrwać cały pracowity dzień.
- Wstawaj, Dolińska, nie marudź! – zmobilizowała się
i sprężyście wyskoczyła z łóżka. Spojrzała za okno. Lało jak zwykle, a przemarznięty termometr ani myślał pokazać więcej niż pięć stopni.
- Nie, jak tak można… - wstrząsnął nią dreszcz. Pobiegła do łazienki, spojrzała w lustro.
- Nie ma rady, do roboty dziecinko! Z taką gębą to możesz się tylko w telewizji pokazać, i to co najwyżej publicznej. Normalnym ludziom za nic
w świecie! Pouciekają!
Szybko zamieniła jedwabną koszulkę na legginsy i shirta. Prawie w biegu włączyła czajnik z wodą na poranną kawę. Odsunęła krzesła, rozciągnęła na podłodze miękką matę
i rozpoczęła codzienne poranne ćwiczenia.
- I raz, i dwa, i trzy, i cztery… - rozpoczęła od rozciągania kręgosłupa.
- Zimno, niech to diabli! – zwiększyła intensywność skłonów i wymachów. Powoli zaczynała się rozgrzewać.
- To teraz przysiady! Raz przysiad! Dwa powstań! Raz przysiad… - komenderowała sobie przez zaciśnięte zęby. – No jakoś idzie, ciekawe, kto jeszcze o szóstej rano tak się udręcza – z satysfakcją przypominała sobie mocno zaokrąglone lub wręcz opasłe sylwetki koleżanek.
- Na wygląd … raaazzzz, trzeba sobie… dwaaaa, zapracować…. trzy! – sapnęła.
- Na koniec pompki! – nie lubiła tego ćwiczenia, ale nic lepiej nie wpływa na biust i prostą sylwetkę. Dociągnęła do dwudziestej i z ulgą padła na matę.
- No, dosyć tego! – odetchnęła. Znów w biegu zalała filiżankę porannego cappuccino.
- Niech trochę przestygnie… - wskoczyła pod prysznic.
- Gorąca! Zimna… brrr! Gorąca! Zimna! Oooo … gorąca – westchnęła błogo. Okryła się grubym włochatym ręcznikiem. Z pewną obawą weszła na wagę. Pozwoliła sobie wczoraj na kilka uwielbianych wiśni w czekoladzie.
- Dobrze jest! – odetchnęła z ulgą, wskazówka wagi spadła od wczoraj o jedną kreskę – Da się żyć!
Znów stanęła przed lustrem. – No, wyraźnie lepiej! Można się już ludziom pokazać – oceniła z satysfakcją. W ruch poszły kremy, pędzelki i inne przyrządy, bez których nie może się obyć elegancka kobieta. W przerwach pomiędzy kolejnymi zabiegami powoli sączyła ulubione cappuccino. Nie trwało to nawet zbyt długo, najwyżej pół godziny.
- Co tam mam na dzisiaj najpilniejszego – powoli i z niechęcią zaczynała myśleć o czekających ją zajęciach. Wiosna w ogródkach to okres najbardziej wytężonej pracy, wszystko trzeba załatwić szybko i prawie jednocześnie.
Wróciła do kuchni i wrzuciła do tostera dwie grzanki. Chwilę się zastanawiała i dołożyła trzecią.
- Mogę sobie pozwolić, straciłam od wczoraj sto gram – usprawiedliwiła grzech łakomstwa.
Zaparzyła lekką jaśminową herbatę i cienko posmarowała grzanki bezcukrowym dżemem brzoskwiniowym.
- Taaak… Z samego rana trzeba sprawdzić, czy Kowalski dopilnował wszystkiego … Porządny chłopak, stara się, ale jeszcze trzeba go pilnować. Za dużo w Mieszcznie cwaniaczków, z chęcią by go w maliny wypuścili – uśmiechnęła się na wspomnienie, gdy sama zaczynała pracę w zarządzie ogródków. Z przyjemnością chrupała kolejną grzankę.
- To były czasy! Długal jak zawsze pijane dziecko we mgle, ja zielona jak szczypiorek, więc sieroty po Dyrektorze i Chruścielu robiły, co chciały. Chyba już zrozumieli, że to się skończyło? – spojrzała w sufit. – Coś ostatnio zbyt duży spokój, aż dziwne dlaczego? Nikt się o nic nie dopomina… - czoło pani Dolińskiej zmarszczyło się.
- Trzeba by chyba pogadać z Wójcikiem – zmiotła ze stołu okruszki i włożyła filiżankę do zmywarki. – No to trzeba by się zbierać do roboty – westchnęła i z zazdrością spojrzała na sypialnię, gdzie mąż spał snem sprawiedliwego.
Sięgnęła na wieszak po wyprasowaną wieczorem świeżą garsonkę. – Może by tak coś jasnego dla kontrastu? Najlepiej apaszka…
Rozległ się melodyjny sygnał komórki.
- Nikifor się kłania od samego rana kochanej szefowej – tubalny głos kierownika sekcji zieleni rozsadzał słuchawkę – Wolę już tak od samego rana, bo potem nie będzie czasu. Mamy kłopot!
- No tak, za dobrze szło… - westchnęła pani Dolińska i zmieniła ton na służbowy.
- Co się dzieje?
- Sadzonki przy głównej alejce nam wypłukało! I jakieś robactwo chyba wlazło. Marnieje w oczach! Może po drodze pani spojrzy…
- I co z tego, że spojrzę?! – zezłościła się nagle – Od spojrzenia przecież nie odrosną!
- Od pani spojrzenia nie tylko sadzonki odrosną! – rżał Nikifor – ale wygląda, że trzeba będzie trochę dosadzić!
- Obleśny typ! – nie lubiła tego prymitywnego lizusa.
- To już pana zmartwienie – ucięła sucho – ale przy okazji popatrzę.
- Trzeba będzie chyba nowe kupić, już sprawdziłem, mają jeszcze sporo i dostarczą nawet dzisiaj. To jak będzie?
- Tu cię boli! Nowe zakupy… Nie ze mną te numery.
- O ile pamiętam, to na sadzonki była gwarancja, więc o zakupach nie ma mowy. Jasne?!
- Ale my zawsze… Bo przecież…
- Żadne przecież! Dziś to obejrzę, a jutro mają być świeże! Chyba że chce pan zmienić pracę na spokojniejszą? – ściszyła głos. – No! To już Wójcikowi nie muszę głowy zawracać. Znów się zaczyna! – przymknęła oko do odbicia w lustrze.
Marek Długosz