Jakiś czas temu „Kurek” otrzymał kilka sygnałów od czytelników mieszkających przy ul. Mrongowiusza i Gizewiusza, że szwankuje tam oświetlenie uliczne.
- Stoi tu elegancki szpaler lamp, ale służy on jedynie ku ozdobie, gdyż kiedy zapadnie zmierzch żadne światełko nie rozświetla mroków nocy - mówi „Kurkowi” Marcin Sobczuk, mieszkaniec ul. Mrongowiusza. Dodaje jeszcze, że nocą, kiedy nie świeci księżyc panują tu egipskie ciemności. Nic zgoła nie widać i ma duże trudności z dostaniem się do domu. Szpaler ozdobnych lamp wygląda tak, jak na fot. 1. Oświetlenie nie działa na całym widocznym na zdjęciu odcinku, tj. od cmentarza, aż po skrzyżowanie z ul. Suwalską.
Mieszkańcy twierdzą, że złożyli skargę w Urzędzie Miejskim jeszcze w lipcu, z kolei półtora tygodnia temu także i „Kurek” powiadomił o awarii UM, wskutek czego inspektor Krzysztof Mulson interweniował w ENERGA S.A. Olsztyn. Ba, żadnych zmian nie odnotowano, lampy jak nie świeciły, tak nie świecą, choć minęło już ustawowe 30 dni na dokonanie napraw. Wygląda to tak, jakby koncern energetyczny „Energa” zatracił kompletnie energię niezbędną do rozświetlenia opisywanego odcinka ulicy. Przy czym należy tu dodać, że po rozmaitych zabiegach reformatorsko-uzdrowicielskich stało się tak, że ów polski koncern przeorganizował się tak dziwacznie, iż teraz wszelkie awarie wynikające z normalnej eksploatacji np. ulicznych lamp trzeba zgłaszać do Olsztyna, do centrum informacyjnego. Ta komórka z kolei informuje szczycieński oddział, skąd rusza, albo i nie rusza (jak w opisywanym wyżej przypadku) naprawcza ekipa. „Kurek” udał się zatem do naszego miejscowego oddziału, którego szefem jest Marek Podkowa, zgłaszając kolejny raz problem, ale ustalenie czy i w ogóle mieszkańcy sygnalizowali awarię via Olsztyn, okazało się dość trudne - zabrałoby to dużo czasu, a obecnie ekipy naprawcze zajmują się usuwaniem uszkodzeń powstałych po ostatnich burzach, są w licznych rozjazdach, a to w Niedźwiedziach, a to w Jerutach itp., itd., no i klops!
- Lampy z ul. Gizewiusza muszą poczekać - brzmiała konkluzja naszej rozmowy z dyrektorem.
Tymczasem... Dwie godziny po naszej wizycie w szczycieńskiej ENERDZE dał się zauważyć jakiś ruch wokół latarń i to nie tylko tych stojących przy ul. Gizewiusza, bo w zasadzie w całej północnej dzielnicy Szczytna. Zaś o zmroku, ku naszemu i mieszkańców zdumieniu, ulica na odcinku od cmentarza do Suwalskiej rozbłysła blaskiem wszystkich stojących tam lamp - fot. 2.
Także rozświetliła się cała ul. Mrongowiusza i jej pozamiejskie przedłużenie stanowiące szosę na Romany. Skoro poruszamy temat lamp stojących przy ul. Mrongowiusza, warte odnotowania jest ich dziwne ustawienie. Na odcinku przebiegającym w granicach miasta wszystko jest normalnie - latarnie stoją tak, jak powinny, tj. na skraju drogi, na zielonej części chodnika dla pieszych - fot 3.
Jednak poza terenem miasta, ich szpaler ciągnie się aż do zabudowań wsi Lipowa Góra Wschodnia. Zostały one ulokowane inaczej, już poza obrębem szosy, bo za przydrożnym rowem. A ponieważ wzdłuż tego traktu gęsto rosną drzewa, latarnie rozświetlają jedynie ich korony. Światło w ogóle nie dociera do jezdni, co jest sytuacją dość dziwaczną. Klosze po prostu tkwią pośród gęstego listowia, poza które światło nie jest w stanie się przebić. Pokazuje to fot. 4. Kiedy spaceruje się tędy nocą, widok jest niesamowity. Na dole, czyli na szosie panują ciemności, za to górne partie przydrożnych drzew mają przepięknie rozświetlone korony, że aż dech zapiera. Ba, wydaje się jednak, że uliczne latarnie nie do tego celu zostały tu posadowione. Miały, jak należy domniemywać, oświetlać jezdnię, a nie stwarzać romantyczny nastrój spacerowiczom, co tak spodobało się „Kurkowi”.
BOROWIKI
U schyłku minionego tygodnia redakcję odwiedził zapalony fotoamator-komórkowiec, który pokazywał nam na swoim aparacie telefonicznym zdjęcia dorodnych borowików.
- Cóż, mamy już prawie jesień, to i nie dziwota, że pokazały się prawdziwki - zbagatelizowaliśmy sprawę.
- Ale nie wiecie, gdzie one rosną - odparł, robiąc przy tym tajemniczą minę. Długo jednak nie wytrzymał i zdradził „Kurkowi” miejsce, mówiąc, że rosną tuż nad brzegiem kanału łączącego oba miejskie jeziora. Rzekłszy to, opuścił redakcję tak szybko, że nie zdążyliśmy zapytać o imię oraz nazwisko i czy to aby nie oszustwo. Cóż, rzecz trzeba było sprawdzić.
No i faktycznie, już z daleka, gdy tylko zbliżyliśmy się do drewnianego mostka spinającego brzegi kanału, nasz wzrok przykuł spory żółtawy kapelusz, wystający dość wysoko sponad niedawno koszonej trawy, a obok mniejszy, tkwiący tuż nad ziemią - fot. 5.
Obok rosły także całkiem dorodne purchawki, a dosłownie dwa, trzy kroki dalej cała gromadka pomniejszych kapeluszników. Aby nie być gołosłownymi i pokazać Szanownym Czytelnikom, że grzyby faktycznie rosną tuż nad wodą, wykonaliśmy stosowne zdjęcie z widokiem na mostek w tle - fot. 6.
Tyle że dokładniejsze oględziny grzybów wskazywały, że są to jakieś dziwne okazy. Niby borowiki, ale i jakby nie borowiki, bo bardzo podobne do popularnych siniaczków, lecz o znacznie grubszym, wprost pękatym trzonie i nieomal czerwonym spodzie kapelusza.
- Co to takiego? - zachodziliśmy w głowę.
Dopiero dokładne oględziny z atlasem grzybów w ręku pozwoliły nam zidentyfikować gatunek - to borowik ponury, bardzo podobny do prawdziwka zwanego ceglastoporym. Ba, oznaczony takim oto znaczkiem - fot. 7.
nie kwalifikuje się jako grzyb jadalny. Są jednak niejednoznaczności. Podobnie jak borowik ceglastopory zaliczany jest mimo wszystko do grzybów smacznych, tyle że nie wolno go spożywać w stanie surowym, a jedynie po dokładnym ugotowaniu lub usmażeniu. A wówczas, jak podają zgodnie wszystkie oglądane i czytane przez nas źródła, stanowczo nie należy używać procentowego „popychacza”, bo alkohol potęguje trujące właściwości grzyba. Co do miejsca występowania, to nie jest ono aż takie dziwne, gdyż jak czytamy w wikipedii, borowik ponury upodobał sobie lasy liściaste i mieszane oraz parki. Jest dość rzadki, występuje latem oraz jesienią, a jego kapelusz potrafi osiągnąć od sześciu do dwudziestu kilku centymetrów średnicy.
KWITNĄCA SMOCZYCA
Kilka dni temu w mieszkaniu Haliny Kamińskiej z ul. Władysława IV zakwitła dracena - fot. 8.
Cały spektakl zaczyna się późnym popołudniem, kiedy drobne kwiatki rozchylają się i wydzielają do rana intensywną woń. Zapach jest cudowny i przypomina zapach hiacyntów. Coś niebywałego - napisała do nas w e-mailu jej córka.
Zapewne jest to zjawisko intrygujące i niecodzienne, bo, jak ustaliliśmy na podstawie rozmaitych botanicznych przewodników, roślina ta kwitnie bardzo rzadko. Z kolei odmiana hodowana przez panią Halinę to dracaena fragrans, czyli dracena wonna. Tutaj taka ciekawostka - dracaena to nic innego jak po polsku smoczyca (żona smoka), a wzięło się to stąd, że niektóre jej gatunki wydzielają ciemnoczerwoną żywicę, przypominającą jakoby smoczą krew. Roślina ta pochodzi ze zwrotnikowych i podzwrotnikowych lasów, a uprawiana w Polsce potrafi osiągnąć aż 3 - 6 m wysokości.