Mieszkanka Powałczyna jest w szoku po tym, jak jeden z leśników z zimną krwią pozbawił życia jej psa. Według niej mężczyzna dopuścił się morderstwa.
Ten jednak zaprzecza i tłumaczy, że miał wszelkie
dane ku temu, żeby uznać zwierzę za dzikie i zgodnie
z prawem do niego strzelać. Sprawę bada policja.
GORSZY OD WILKA
Do zdarzenia doszło w czwartek 31 stycznia, około południa. Elżbieta Kałuszyńska, mieszkanka osiedla drewnianych domków w Powałczynie, na co dzień wykładowca Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, wybrała się na spacer do lasu ze swoimi psami. Zwierzęta były związane czymś w rodzaju uprzęży, sprawiającej, że czworonogi nie mogą swobodnie buszować po lesie. Kiedy kobieta znajdowała się już w znacznej odległości od ostatnich zabudowań osiedla, zauważyła, że przyłączył się do niej także Kleszcz - nieduży, trzyletni mieszaniec, którego w roku ubiegłym przygarnęła mieszkająca po sąsiedzku Anna Szczepańska. Pani Elżbieta nie pamięta, czy zwierzak szedł za nią już od zabudowań, czy spotkała go dopiero w środku lasu. Jego obecność bynajmniej jej nie zaskoczyła, bo, jak twierdzi, często biegł za nią, kiedy spacerowała z własnymi psami. W pewnym momencie na ścieżce pojawił się Krzysztof Celiński, pracujący jako podleśniczy w Nadleśnictwie Spychowo, członek miejscowego koła myśliwskiego.
- Ja nawet nie wiedziałam co to za facet. Zauważyłam tylko, że ma przy sobie broń myśliwską. Przedstawił się i zapytał mnie, dlaczego pies biega bez smyczy po lesie. Odpowiedziałam, że należy do moich sąsiadów, znam go i nie jest groźny - relacjonuje Elżbieta Kałuszyńska. Według niej podleśniczy zachowywał się agresywnie, a cała rozmowa nie należała do najprzyjemniejszych. Dalej wypadki potoczyły się szybko.
- Leśnik oświadczył mi, że taki pies wyrządza więcej szkód wśród zwierzyny leśnej niż wilk. Potem bez wahania podniósł broń i strzelił do Kleszcza. Widząc moje przerażenie wytłumaczył, że prowadzi w ten sposób gospodarkę leśną - opowiada roztrzęsiona kobieta. Oddalając się w stronę osiedla, zauważyła jeszcze, jak podleśniczy ciągnie zastrzelonego psa między drzewa. Cała rzecz działa się kilkanaście metrów od ścieżki rowerowej zbudowanej przez nadleśnictwo, w odległości zaledwie kilometra od najbliższych zabudowań.
Anna Szczepańska, właścicielka Kleszcza, która wkrótce potem odnalazła zabite zwierzę zauważyła, że z szyi psa zniknęła czerwona obroża, którą zawsze nosił. Według niej podleśniczy zabrał ją ze sobą. Całym zajściem jest wstrząśnięta.
- Traktowaliśmy go jak członka rodziny, w krótkim czasie bardzo się do siebie przywiązaliśmy. To był bardzo łagodny, posłuszny pies. Trudno mi zrozumieć takie okrucieństwo - mówi ze łzami w oczach pani Anna.
MOŻE PAN GO NAWET ZASTRZELIĆ
Podleśniczy Celiński, z którym rozmawialiśmy nazajutrz po wypadku, przedstawia nieco inną wersję wydarzeń. Feralnego dnia od rana przebywał w lesie, na indywidualnym polowaniu. W pewnym momencie usłyszał szczekanie. Odgłos wydał mu się znajomy. Twierdzi, że rozpoznał psa, który już od dłuższego czasu, co kilka dni buszował po lesie i płoszył zwierzynę. Leśnik już wcześniej próbował zlikwidować czworonożnego kłusownika, ale ta sztuka mu się nie udała.
- Kiedy wczoraj znowu się na niego natknąłem, byłem zdecydowany go zastrzelić - opowiada. Niewiele się zastanawiając, ruszył tropem zwierzęcia. Raz nawet złożył się do strzału, jednak chybił. Po chwili natknął się na Elżbietę Kałuszyńską i jej psy. W tym samym momencie na ścieżce pojawił się również Kleszcz.
- Spytałem tę panią, czy pies należy do niej i dlaczego biega luzem. Odpowiedziała, że wcale go nie zna, a jak chcę, to mogę go sobie nawet zastrzelić - relacjonuje Krzysztof Celiński. Według niego, to Kałuszyńska zachowywała się opryskliwie.
- Kpiła sobie, że leśników i myśliwych drażnią psy, bo uciekająca przed nimi zwierzyna dostaje zakwasów, przez co potem jej mięso gorzej smakuje - mówi podleśniczy. Zastrzega, że choć uwagi kobiety go zdenerwowały, to o strzale przesądził fakt, że nie przyznała się ona do psa.
- Gdyby powiedziała, że zwierzę należy do jej sąsiadów, na pewno bym nie strzelał - mówi Krzysztof Celiński. Zaprzecza również, jakoby po wszystkim zabrał jego obrożę. Twierdzi, że kiedy odciągał go w głąb lasu, ta po prostu zsunęła się z szyi Kleszcza, więc cisnął ją w krzaki.
SYTUACJA NIE BYŁA WŁAŚCIWA
Kiedy myśliwy ma prawo zastrzelić psa lub kota? Zgodnie ze znowelizowaną w 2002 r. ustawą o ochronie zwierząt może to zrobić w odległości co najmniej 200 metrów od zabudowań, jeżeli zwierzę wykazuje oznaki zdziczenia i w pobliżu nie ma właściciela. Przepis od początku wzbudzał kontrowersje. Obrońcy praw zwierząt zwracali uwagę, że w praktyce trudno przesądzić o wskazywanym przez ustawodawcę jako kryterium zasadności odstrzału „zdziczeniu” czworonoga. Co więcej - przepis nie jest martwy i myśliwi, wprawdzie niezbyt często, egzekwują go. Na terenie Nadleśnictwa Spychowo od 2002 roku miało miejsce pięć przypadków odstrzału kłusujących psów. Krzysztof Celiński uważa, że postąpił zgodnie z literą prawa. Zapewnia, że nie zauważył obroży Kleszcza, ponieważ ten stał za daleko i miał kudłatą sierść. Podleśniczego bierze w obronę również jego bezpośredni przełożony, Jerzy Brojek, leśniczy z leśnictwa Pawełczyn.
- Od strony prawnej nie mam mu nic do zarzucenia - mówi Brojek. Wyjaśnia jednocześnie, jaki sens ma, okrutny na pierwszy rzut oka, przepis o możliwości zabijania wałęsających się zwierząt domowych.
- Zdarza się, że zwierzyna goniona przez takie psy wpada w młode uprawy leśne, powodując spore zniszczenia albo znienacka wyskakuje na szosy, co z kolei prowadzi do groźnych wypadków. Zapewniam, że dla żadnego z nas strzelanie do psów i kotów nie jest rzeczą przyjemną, ale musimy przestrzegać prawa - tłumaczy Jerzy Brojek. Wątpliwości leśniczego z
Pawełczyna wzbudzają jednak same okoliczności zastrzelenia psa Anny Szczepańskiej.
- Ja bym się nie zdecydował na strzelanie do zwierzęcia przy świadku. Powiedzmy, że sytuacja nie była właściwa do oddania strzału - mówi. Dodaje jednak, że jego podwładny działał pod wpływem emocji i w ferworze polowania ostra wymiana zdań z Elżbietą Kałuszyńską sprowokowała go do takiego a nie innego działania.
NIE MA USPRAWIEDLIWIENIA
To, czy Krzysztof Celiński przekroczył swoje uprawnienia, jest obecnie przedmiotem policyjnego dochodzenia. Wewnętrzne postępowanie prowadzi również straż leśna Nadleśnictwa Spychowo. Oprócz konsekwencji służbowych leśnikowi grozi nawet rok pozbawienia wolności, bo taką karę za nieuzasadnione zabicie zwierzęcia przewiduje kodeks karny. Anna Szczepańska jest przekonana, że podleśniczy powinien ponieść surowe konsekwencje swojego zachowania. Według niej zastrzelił psa z premedytacją, choć doskonale wiedział, że zwierzę ma właścicieli. Za usprawiedliwienie nie uznaje też faktu, że Celiński strzelał pod wpływem emocji.
- Człowiek, który chodzi po lesie z odbezpieczoną bronią, nie powinien tak łatwo tracić kontroli nad sobą. Strach pomyśleć, że świadkiem takiej sceny mogłoby być dziecko - mówi pani Anna. Tego samego zdania jest również jej sąsiadka.
- Dla takiego zachowania nie ma usprawiedliwienia - twierdzi kategorycznie Elżbieta Kałuszyńska.
Wojciech Kułakowski/Fot. archiwum rodzinne, A. Olszewski