Bardzo lubię robić zakupy na naszym targowisku. Nie dość, że towar jest prawie świeży to i niektórzy sprzedawcy już od lat znani, pogadać sobie można, wybrać akurat to a nie inne jabłko. Pani handlująca jajkami szczególnie dokładnie zapakuje tekturki, które zabieram ze sobą do Warszawy, bo to w końcu na eksport. W jednym ze straganów przez cały rok handlują dwie niezwykle sympatyczne panie o niewyobrażalnym poczuciu humoru, ich dyskusje z klientami to gotowe dialogi i przyznam się, że czasem specjalnie przesuwam się na koniec kolejki, aby tego posłuchać a potem wykorzystać w tym miejscu. Można a nawet trzeba wymienić uprzejmości z licznymi znajomymi, zajrzeć do sklepów z towarem z odzysku i kupić coś, co potem zalegać będzie szafki i szuflady, ale kiedyś w końcu się przyda. A czasem i „głoda” akurat się złapie, więc coś na ząb warto nadziać. Mam sentyment od lat dla baru „Sake”, który (najstarsi Czytelnicy „Kurka” już tego nie pamiętają) kilkanaście lat temu był przedmiotem pierwszej mojej gastronomicznej recenzji na tych łamach. A wrósł ten bar już dawno w nasze targowisko i trudno go sobie wyobrazić w innym miejscu. Chociaż – kiedyś nie wyobrażałem sobie Szczytna bez „Mocci”, a mija już ładnych parę lat od czasu, gdy sprzedają tam buty czy inne ciuchy. Z żalu za „Moccą” nigdy do tego sklepu nie zajrzę.
No dobrze, zgłodniał człowiek, na wizytę w „Sake” akurat ochoty nie mam, więc pozostają dwie możliwości – kurczak albo kiełbaski. Obie wydają się na pierwszy rzut oka mocno ryzykowne. Kiełbaski – pośrodku rynku serwowane są z przerobionego na gastronomię „żuczka” czy jakiegoś innego pojazdu. W środku zainstalowana gazowa kuchenka – i jazda. Oj, przyznam, długo się wahałem zanim pierwszy raz zamówiłem tam porcję kiełbasy i jadłem z taką, nie powiem sporą, ostrożnością. Łakomstwo jednak zwyciężyło, kiełbaski lubię, i od czasu do czasu sobie na nie pozwalam. Bez żadnych konsekwencji, a ma to swój urok, ot tak z ręki do ręki, na stojaka, w kurzu i rynkowym gwarze. Nie zawsze więc tak zwana „higena” zależy od luksusu wyposażenia lokalu. Z niedawnych wspomnień – zostałem poczęstowany w jednym z podobno najlepszych egipskich hoteli na półwyspie Synaj (tamtejszy prezydent jest ponoć tam stałym gościem), szklanką pysznego soku. Wokół bajery numery, nikle i złocenia, a po tej szklance przez następne 24 godziny przez gardło przechodziła mi tylko stara dobra whisky, którą dezynfekowałem rozstrojony do imentu przewód pokarmowy. Na rynku nic z tych rzeczy. Druga możliwość – też raczej stojąca, chociaż jakiś stolik się chyba obok znajdzie – to przyczepa z pieczonymi kurczakami naprzeciw pekaesu. Od stu lat kocham pieczone kurczaki i nawet nadające się na scenariusz do horroru opowieści jednego z pracowników wielkiego hipermarketu, w którym rzeczone kurczaki kiedyś często jadałem nie zniechęcą mnie do tego. Cóż może być smaczniejszego od połówki dobrze wypieczonego kurczaczka, z kiszonym ogórkiem i bułeczką. Na stojaka, z paluchami zamiast sztućców, a jak jeszcze zdarzy się zimne piwko? Mam nadzieję tylko, że zaprzyjaźniony kardiolog i najlepsza z moich żon tego nie przeczytają. Egzotyka prawie.
A prawdziwa egzotyka to też dla mnie – smażone w głębokim oleju ośmiorniczki na patyku o trzeciej nad ranem w jednoosobowym lokalu na ulicy chińskiego miasteczka. Składa się taki lokal z pojemnika z wrzącym olejem, stolika i dwóch krzeseł, łóżka dla właściciela, który trwa przy interesie 24 godziny na dobę i szafy chłodniczej z kilkunastoma gatunkami piwa z całego świata. Nie ustępują kiełbaskom i kurczakowi z naszego targowiska. Wielkością interesu przebił jednak wszystkich obnośny sprzedawca pieczonych ptaszków wielkości małych wróbli, który w skrzynce noszonej na plecach miał palnik, pojemnik z olejem, chłodzony magazyn z ptaszkami, kilka pojemników z przyprawami i – chusteczki do otarcia rąk i ust dla klienta. Pełna elegancja.
Wiesław Mądrzejowski